czwartek, 19 czerwca 2014

to die/ta/


Aby osłodzić sobie życie, jem właśnie czerwonego grejpruta, bo cukru mi nie wolno. W związku z tym, że nie wolno, nie zjem na przykład truskawkowej tarty pachnącej wyśmienicie, która trafiła do nas poniekąd w wyniku obciętego opuszka palca.
Nie zjem też wielu innych potraw, które świętować dziś będą okrągłość mojego brata.
Umówione spotkanie zanim-to-wszystko, pewnie nie dojdzie do skutku. Powody mogą być różne
Moje myśli wracają tam, do tego miejsca, w którym niedawno zostawiłam coś, jakąś część. Jakiegoś mięśnia chyba. One prawdopodobnie też wolą tam być.
Nie wiem, czy wróciłam stamtąd inna.
Czy po prostu zapomniałam już, jak to jest.
Czuję się lekko, bo nie dostarczam sobie żadnych tłuszczów i niemal żadnych cukrów, i ciężko, dlatego, że tego nie robię.
Prawda nas wyzwoli. Pod warunkiem, że jest jedna i cała.
Staram się zapomnieć o kawie, pijąc przegotowaną wodę z cytrynowym sokiem.

Obumrzeć muszę, aby żyć.

wtorek, 3 czerwca 2014

wolontariat (jeśli podczas gotowania wyleje ci się coś na kuchenkę, możesz to posprzątać)

To nie jest li tylko praca bez wynagrodzenia.
To zaangażowanie.
To czynienie życia milszym, przyjemniejszym, wygodniejszym ludziom, z którymi się żyje.

Jesteś wolontariuszem - robisz coś dla innych. Aby być wolontariuszem nie trzeba jechać do Afryki. Można nim być w krakowskim mieszkaniu, do którego przez okno zagląda chory kasztan.

Wolna wola dana nam w tym życiu, to w ogóle jakiś odlot. Nic nie musisz. Wszystko możesz.

Jeśli podczas gotowania wyleje ci się coś na kuchenkę, nie musisz tego sprzątać. Wcale nie musisz czyścić tostera po roztopionym żółtym serze. Ale możesz to zrobić. Czyż to nie jest piękne? Takie uczucie, że możesz zrobić coś dla innych z własnej, wolnej woli. Nawet jeśli oni tego nie docenią.

No i jest taki, który na pewno doceni.
Bo widzi tam, gdzie nikt nie widzi.

wtorek, 27 maja 2014

takie jakieś nic mam w sobie

Jest dziwnie.
Jestem tutaj. Wróciłam.
Czuję się jakoś tak zupełnie niespodziewanie.
Jakbym nigdzie nie wyjeżdżała.
Robię te same rzeczy, co przed wyjazdem, w taki sposób i tak od razu, jakbym rzeczywiście nie miała od nich przerwy.
A ja jej potrzebowałam.
Potrzebuję wciąż. Potrzebuję czasu, żeby mogło dotrzeć do mnie to, co powinno dotrzeć.

Potrzebuję więcej zrozumienia, żeby nie zaśmiać się szyderczo w twarz kolejnej osobie pytającej "jak tam Afryka?"
Potrzebuję konkretów.


I nie pojechałam tam po to, żeby się opalać.


czwartek, 22 maja 2014

Niedowaga

Żegna mnie dziś - mam wrażenie -  jeszcze piękniejsze niebo, niż zazwyczaj. Takie niebo, że mam wyrzuty sumienia, że chowam się pod dach, zamiast spędzić ostatnią noc wpatrując się w tę nieskończoność. 

Pożegnał mnie dziś także zastęp rozśpiewanych i roztańczonych dzieciaków, wyciskając mi niewidoczne łzy wielkiego smutku  z dodatkiem nadziei, że może ich jeszcze kiedyś zobaczę.
Że wyściskam.
Że pozdrowię.
Że połaskotam.
Że się jeszcze będę mogła z nimi podroczyć.
I nie mam tu na myśli dnia jutrzejszego.

Mówią, że są mi wdzięczni za poświęcony czas i uwagę. Za to, że nie byłam tylko instruktorem ceramiki dla nauczycieli. Za to, że byłam z nimi w ich codziennym życiu.
Nie mają pojęcia, że oni sami są tego przyczyną.

Ci, co nie umieją tego tak powiedzieć, żebym zrozumiała, nie muszą właściwie nic mówić. Mówią za nich smutne, niedowidzące oczy. Albo czuły dotyk dłoni.
Na szczęście mam jeszcze lizaki - wielki powód do uśmiechu, na który tak lubię patrzeć.


Wyjeżdżam, zostawiając w tym miejscu dużą część mnie. I wcale z tego powodu nie jest mi lżej.




niedziela, 18 maja 2014

Równowaga

Ostatnia pełnia w Afryce na ponad-naturalnie ogromnym i nierzeczywiście rozgwieżdżonym niebie, gdzie dane mi jest podziwiać Krzyż Południa i gdzie Wielki Wóz wygląda, jakby uległ wypadkowi.

Ostatnia Msza w sanktuarium ze śpiewami i tańcami wychwalającymi Najwyższego.

Ostatniego Nyarushishi nie było. To znaczy było - tydzień temu.

Ostatnie niedzielne, beztroskie popołudnie z tymi, dla których tu przyjechałam.

Jeszcze nie ostatnie, szczere uśmiechy na ich twarzach.


I pierwsze przymiarki.

Do spakowania bagaży.

Do pożegnania się jak należy. Ze wszystkimi.

Do ogarnięcia zmiany rzeczywistości.

Do odnalezienia siebie w tym, do czego wracam.



piątek, 16 maja 2014

Mądrość

Niezwyczajna.
Nie kocha słońca.
Kotów też nie.
Iście ewangeliczna, choć stroniąca od tłumów.
Zbiera pestki z awokado, bo lubi w nich rzeźbić.

Ma ciekawie skonstruowany mózg i lubi czasem potrenować tę jego połowę, której na co dzień rzadziej używa. Lubi matematykę - za jej nieprzydatność w życiu.

Odstępstwo od normy jest dla niej pochlebstwem, choć wcale nie lubi się wyróżniać.

Ubrania nosi na lewą stronę, uznając to za atut, nie przejmując się dezaprobatą otoczenia.

W człowieku stara się zauważyć jedynie wartości. A gdy jest ich niewiele, stara się je podkreślać.

Potrafi zrobić coś z niczego.

Biega i zabiega. Codziennie rano i o to, co naprawdę ważne.



Dałeś mi Mądrość, bo wiedziałeś, że będę jej tu potrzebować.
Dziękuję.




poniedziałek, 12 maja 2014

Hipopotam

Tak strasznie mi się nie chciało iść.
Siostrze Bogusławie natomiast się chciało i zadbała o to, żeby wyjście doszło do skutku.
A kiedy już dzieciaki się dowiedziały - nie pozostawało nic innego, tylko przebrać się i z nimi pójść. Moja niechęć przepadła bez śladu na widok bananowych uśmiechów.

Nyarushishi. Tym razem popołudniowe.

W drodze okazało się, że nad Nyarushishi ciążą czarne chmury od których pionowo w dół ciągnie się szara smuga oznajmująca ulewę. Z tą ostatnią spotkaliśmy się w połowie drogi - zmierzała w przeciwnym kierunku dzięki czemu, gdy dotarliśmy na miejsce już nie padało. Zdążyło nas natomiast nieźle zmoczyć po drodze. Nic to jednak przy dziecięcej determinacji - mokrzy lecz szczęśliwi, zaczęliśmy grać.



Na bramce moi ulubieńcy - w ilości siła!

I jedyna publiczność na świecie - czyli jedyna s. Bogusława. :)
W środku Walercia - animatorka, która grała z nami (i to bardzo dobrze grała) na boso i z podwiniętą kościelną sukienką. :)


Na mariańskim boisku było kilka miejsc, które starałam się omijać - wielkie błotne kałuże - pozostałości po minionej ulewie. Niestety - można omijać niebezpieczne miejsca, ale wtedy nie gra się na sto procent. ;)
Zosia zaliczyła rykoszetem ;)

 Lewy łokieć i tenże pośladek wciąż dają o sobie znać...
...mimo to, a może właśnie dzięki temu, to ostatnie wyjście na piłkę uważam za najfajniejsze z dotychczasowych.
I chyba nie tylko ja - cała reszta miała ze mnie niemały ubaw. :D



poniedziałek, 5 maja 2014

exotic wedding ceremony

Dane mi są tutaj do przeżycia naprawde bezcenne momenty.

W sobotę byłyśmy na ceremonii ślubnej Donathy - jednej z animatorek pracujących w naszych internatach. To świetna sprawa móc uczestniczyć w takiej uroczystości. Choć momentami było nudno, bo duża część całej imprezy polegała na wykłócaniu się przez rodziny państwa młodych, w szalenie zrozumiałym dla nas języku kinyarwanda, o to, czy warto ich ze sobą łączyć i przerzucaniu się argumentami za i przeciw. Jednak trzeba przyznać, iż była to niepowtarzalna okazja, żeby zobaczyć jak ten element życia odbywa się tutejszej kulturze. Na nasze szczęście siedział obok kolega Donathy i starał się mniej więcej tłumaczyć, co aktualnie jest mówione, więc nie było tak najgorzej. Każdorazowa wypowiedź obu stron kończyła się popijaniem piwa z sorgo, z wielkiego wiadra stojącego na środku sali. 
Przegadywanie całej sprawy trwało dobrze ponad godzinę. To tutejsza tradycja - pozostałość po czasach małżeństw aranżowanych, kiedy to ożenienie syna lub wydanie córki za mąż musiało się opłacać. Kiedyś za żonę płacono krowami - im cenniejsza dziewczyna, tym więcej sztuk bydła (słyszałam, że za Natalię, jedną z naszych wolontariuszek, ktoś już proponował 17! :)). Teraz dalej płaci się "krową", jednak już tylko z nazwy i atrybutów pasterskich. I tak właśnie rodzina Donatki dostała motykę do przygotowania pola pod uprawę trawy słoniowej; sierp do ścinania owej trawy; maczetę do cięcia jej na kawałki; miskę na wodę, żeby krowa miała z czego pić i kanister na mleko. Wszystko to, co przy krowie potrzebne. A po samej krowie ani śladu.
Gdy rodziny dobiły już targu, przedmiot owego targu, czyli nasza Donatka we własnej osobie, wraz ze swoim orszakiem druhen, mógł pojawić się na horyzoncie. A wyglądał iście zjawiskowo:
Orszak przyniósł prezenty, które następnie Pani Młoda rozdała najważniejszym członkom rodziny swojego męża. Kapelusz i laska tradycyjnie powedrowały do teścia.
Na koniec jeszcze małżonkowie nawzajem obdarowali się różańcami i zegarkami, oraz Pan Młody wręczył swojej ukochanej pierścionek. No i można było zacząć świętować.






A z wielkiego wiadra mogli pić już teraz wszyscy, niekoniecznie zaproszeni, goście. I niekoniecznie przez własną rurkę. :)
Świętowanie trwało stosunkowo krótko, a całość zakończono wspólną modlitwą. Na koniec była jeszcze chwila czasu na życzenia i gratulacje.
Prezent od wolontariuszek

Gratulacje



Pan Młody, zaraz po skończonej uroczystości udał się samochodem na północ Rwandy, skąd pochodzi, a Pani Młoda spacerkiem wróciła do domu. Następny etap w sierpniu - uroczystość kościelna, po której małżonkowie razem zamieszkają.

:)

czwartek, 1 maja 2014

tydzień po tygodniu

Patrzę na tych ludzi i myślę sobie, że mogę się od nich uczyć.
Tutejszy standard życia nie pozwala im na wiele, dlatego tym bardziej mi imponują. No bo wyobraźcie sobie, że macie dom, w którym wraz z zachodem słońca robi się zupełnie ciemno (codziennie o 18:30, niezależnie od pory roku) i nie macie możliwości nic z tym zrobić, bo zwyczajnie nie macie dostępu do elektryczności. I oczywiście nie chodzi o to, że prądu zabrakło. Jego po prostu nie było, nie ma i pewnie jeszcze długo nie będzie. Tu w Kibeho jeszcze nie jest źle - dostęp do elektryczności ma sanktuarium, kościół, szkoły, urzędy, misje, sklepy i niektóre budynki mieszkalne. Nasza misja - jak popatrzeć na nią wieczorową porą z sąsiedniego wzgórza, to największa wioskowa iluminacja. Pobija ją jedynie przytupująca jedną nóżką sanktuaryjna, choinkowa "emka" na frontowej elewacji. Ale większość domów jednak funkcjonuje zupełnie bez prądu. Prawdopodobnie wszyscy pracownicy naszego instytutu właśnie w takich miejscach mieszkają i kiedy widzę ich w pracy w czystych i pięknie odprasowanych koszulach, spodniach i sukienkach, to sobie myślę, że nie rzadko ludzie z komfortowych warunków europejskich tak dobrze nie wyglądają. Pomijam fakt, że na ich raczej zgrabnych sylwetkach i ciemnej skórze najwiekszy ciuchowy badziew wygląda dobrze. Ale im się po po prostu chce. Dbają o to, aby dobrze się prezentować. Naprawdę mi tym imponują, bo skoro nie mają prądu wszystkie swoje rzeczy piorą ręcznie (w wodzie deszczowej), suszą na słońcu rozłożone na roślinach (bo rzadko kiedy widzi się sznurki) i prasują żelazkiem na węgiel (czasami znajdzie się jakieś na duszę).

Dziś znowu nie mogłam się nadziwić. I wczoraj. I jutro znowu najprawdopodobniej będę podziwiać.

Dziecka nasze wróciły już na dobre z wakacji. Kolejne trzy miesiące szkoły - czyli nauki zamiast pracy fizycznej; trzech posiłków dziennie, zamiast jednego; i całej masy kolegów, ciotek-animatorek i nocnych mam, zamiast prawdziwej rodziny.
Ale cieszę się, że znów jest ich tak dużo. Bez nich ta misja nie ma sensu.

A mnie również trzy, lecz nie miesiące, a tygodnie, zostały do powrotu do Domu. I tak sobie myślę, że jak były cztery to ciągle jeszcze jednak był to miesiąc, więc stosunkowo dużo czasu. Na wszystko. Teraz zaczynam się spinać bo jeszcze trochę rzeczy do skończenia mam. Ale przede wszystkim  męczy mnie świadomość, że opuszczę to miejsce. I to już niebawem. Nie czułam czegoś takiego, gdy zbliżała się data mojego perwotnie planowanego wylotu. Może gdzieś w środku czułam, że jeszcze zostanę. A może nie byłam jeszcze wtedy tak z tym miejscem zżyta.
Teraz czuję, że będę tęsknić.
Właściwie to już zaczęłam.

czwartek, 24 kwietnia 2014

...

Są takie miejsca i takie momenty, kiedy nie sięgam po aparat. Choćbym nie wiem jak myślała wtedy o tych, których tu ze mną nie ma i z którymi będę dzielić się tym, co tu przeżywam, jak tylko wrócę do siebie - nie potrafię. Nie chcę.

Miejsce pamięci. Trzy dni temu minęła tam dwudziesta rocznica. Miejsce trąci propagandą, co mnie zupełnie już nie dziwi. Ale ja nie o tym.

To miała być szkoła. Pięknie położone technikum z zapleczem mieszkalnym. W kwietniu tamtego nieszczęsnego roku była jeszcze w trakcie budowy. Jej otwarcie planowane było na styczeń roku następnego. Nigdy się tego nie doczekała.

Zebrało się tam ze trzydzieści tysięcy ludzi. Schodzili w to miejsce przez dwa tygodnie ze wszystkich okolicznych wzgórz, bo uwierzyli w czyjeś obietnice, że zapewni im ono bezpieczne schronienie w tym niespokojnym czasie.
Przez dwa tygodnie żyli tam w jednej wielkiej wspólnocie. Bez względu na pochodzenie.

Zabijać zaczęto o świcie. Wszystkich, bez względu na cokolwiek. Niektórzy próbowali się bronić - rzucając w oprawców cegłami z niedokończonej budowy. Na niewiele się to zdało.
Wszystko skończyło się w południe.

Niektórzy z tych trzydziestu tysięcy wiecznie odpoczywają teraz na stołach, poukładani jeden za drugim, jako atrakcja dla turystów. Reszta w zbiorowym grobowcu, stworzonym nieopodal.


poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Trzy dni, czwarty największy

TRIDUUM

Dzień pierwszy.
Dawno nie miałam tak, żebym nie mogła powstrzymać płynących mi z oczu słonawych kropel. Chciałam żeby nikt się nie zorientował. Jednak krople iskrzyły w mocnym świetle sanktuaryjnych ledowych reflektorów. Jedna po drugiej. Dostarczono mi chusteczkę na znak, że wszystko widać. Może chociaż pomyśleli sobie, że to przez kadzidło, którego bynajmniej nie żałowano tego wieczoru.
Krople były kroplami smutku i żalu, ale też radości. A momentami zdawało mi się, że tak spływają zupełnie ode mnie niezależnie. Ot, płyną sobie, bo gdzieś tam u źródła, zebrało się ich zbyt dużo już.


Dzień drugi.
Śmierć.
Umieram, choć wcale nie zdaję sobie z tego sprawy.
Za każdym razem.
7 razy dziennie.

Tyleż razy
urządzam sobie pogrzeb.

Zakopuję wszystko skrzętnie.
W ciemnościach. Bez sensu.


Adorowałam Go z daleka. Możliwe, że jako jedyna z całej zbiorowości tam nie podeszłam, aby publicznie wyznać swą wiarę. Nie zrobiłam tego, bo jestem biała i nie lubię być na świeczniku.
I po omacku poruszam się we własnej ciemności.
Ty na szczęście widzisz wszystko. Nieważne gdzie.


Dzień trzeci. A w zasadzie noc.
Największą uwagę skupiłam na niewidomym dziecku ze świeczką. Musiałam,bo inaczej od płomienia zająłby się podstarzały sweterek. Dobrze, prawda?
Częściowo byłam też w innym miejscu. Moje myśli i kawałek serca wróciły na stare śmieci. Ale z drugiej strony przeżywałam bardzo głęboko to, co się działo i tam, gdzie aktualnie byłam. Dzięki temu mam teraz wrażenie, że byłam w dwóch miejscach naraz.
Nic się nie spaliło. Na niektórych rękawach, nogawkach i spódnicach zostało jedynie trochę parafiny.




Epilog: dzień czwarty.
Radość!
Taki to dzień kiedy widoczna pustka świadczy o niewidzialnej pełni.
Nasze pustki wypełniaj.

środa, 16 kwietnia 2014

idzie Nowe

Nastaje właśnie czas zupełnie nie taki, jaki jeszcze niedawno miałam w planach.

Nastaje zupełnie nie tu, gdzie nastać miał.

I wśród jeszcze-dwa-miesiące-temu-zupełnie-mi-obcych ludzi.

To czas, w którym kiedyś wszystko się odmieniło.

I teraz się zmienia. Ludzie już nie są obcy. Miejsca też nie.







Nowe życie rodzi się pod moim oknem.

piątek, 11 kwietnia 2014

under Rwandan sun vol.2 - forgiveness makes you free

Boję się nawet pomyśleć co będzie, kiedy cierpliwość się skończy. Kiedy ci, którzy od dwudziestu lat przepraszają tych drugich za straszne rzeczy, które im wyrządzili, upomną się o to samo względem nich samych.


Zza oceanu płyną piękne hasła. Na szklanych oczach całego świata ci drudzy wielkodusznie wybaczają tym, którzy przepraszają. Piękne to wszystko, chwytające za serce. I dobrze, jeśli prawdziwe.

Ale to wszystko ciągle pół.

czwartek, 10 kwietnia 2014

under Rwandan sun

Trwa właśnie bardzo szczególny tydzień. Jedyny taki w całym rwandyjskim roku, kiedy to wciąż mówi się o tym, o czym milczy się zazwyczaj. Kiedy na ulicach jest pusto, a na twarzach rzadziej pojawia się uśmiech. Tydzień, w którym dwudziestoletnia już pamięć daje o sobie znać. Pokazuje, że wciąż istnieje.

Pamięć jet wybiórcza; pamięć jest jedynie słuszna. Pamięć krzyczy z wysokości mównic.
W zaciszu własnego domu pamięta się zbyt wiele.


Piękne są te wzgórza pamiętające całą prawdę.
Teraz prawdą jest półprawda. Drugie pół ukryte w drzewach eukaliptusowych cierpliwie czeka na swój czas.

Cierpliwość kiedyś się skończy.

niedziela, 6 kwietnia 2014

bajka, nie-rzeczywistość

Patrzysz na ten obrazek i widzisz bajkę. I nie zastanawiasz się nad rzeczywistością.
A może jednak się zastanawiasz?

Ja zastanawiam się nad podejściem do sprawy Pani Z Parasolem. Takich kobiet jak ona widzi się tu mnóstwo. Ogromne mnóstwo. Noszenie dzieci na plecach zastępuje wożenie ich w wózkach, ale to jest oczywiste (trudno zresztą wyobrazić sobie jeszcze kolejny środek lokomocji na tych wąskich i dziurawych drogach - wystarczy już rowerów, motorów, pickupów, kamionetek i tirów). Ogromny parasol chroni przed słońcem obydwie głowy, obowiązkowo kolorowy. Pani Z Parasolem zapewne marzy o lepszym życiu (kto o nim nie marzy?). Ale wydaje mi się, że Pani Z Parasolem z wielką pokorą przyjmuje to, co posiada. Tę rzeczywistość, która się wydarza. Jest jej ciężko - to na pewno. Dziecko które niesie już trochę waży. Ale jego ciężar to też bycie trzecim albo piątym dzieckiem z kolei. Jednak Ona będzie nosić i szóste. I dziewiąte też. Nie narzeka, ale robi to co robi, i żyje tak jak żyje, bo wie, że tak powinna. Jest jedną z wielu.
Pani Z Parasolem obserwuje z wielkim zaciekawieniem tych, którzy w jej mniemaniu mają bogate życie, tak jakby od samego patrzenia mogło jej coś skapnąć. Zapewne ma jakiś kawałek pola do uprawy, może jedną czy dwie kozy, może zamiast kóz ma świnię. A jeśli ma krowy, to znaczy, że całkiem nieźle jej się powodzi.
Jednak biały człowiek wciąż kojarzy jej się z jakimś niedoścignionym dobrobytem.

Biały człowiek to też dziewczyna robiąca zdjęcie zza kierownicy zaparkowanego pod bankiem samochodu, zwana dalej Autorką. Tym razem udało jej się pozostać niezauważoną. To rzadkość.

Autorka bacznie obserwuje świat, w którym niezupełnie niespodziewanie znalazła się kilka tygodni temu. Chłonie tutejszą rzeczywistość, bo bardzo ją ona pociąga, choć wcale nie wydaje jej się być bajeczną. Ze swoich obserwacji Autorka wyciąga bardzo ważne dla siebie wnioski. Stara się nie podkreślać ogromnej różnicy, która istnieje między światem, z którego pochodzi, a tym zastanym tutaj. Oczywiście nieskutecznie.
Pani z Parasolem i tak swoje wie.




środa, 2 kwietnia 2014

wakacje

Jakoś mi tak smutno.

Większość dzieciaków wyjechała. Dziś z samego rana, zaraz po naszym marszobiegu. O wschodzie słońca. Powsiadały w pięć, czy sześć podstawionych busów i pojechały. Każdy bus jechał w jakieś konkretne, umówione miejsce z którego rodzice mieli swoje pociechy odebrać. Te, które zostały - prawie 30 osób - albo nie mają do kogo jechać, albo zwyczajnie rodziców lub innych krewnych nie stać na to, aby po dziecko wyjechać, chociażby dlatego, że mieszkają jeszcze spory kawałek kraju od najbliższego miejsca, do którego musieliby dotrzeć. Taka podróż dla rodzica, to bilet w dwie strony dla siebie i w jedną dla dziecka plus jeszcze raz to samo w perspektywie najbliższych trzech tygodni. W sytuacji gdy rodzic zarabia 20 tysięcy franków miesięcznie, a jednodniowa podróż to, optymistycznie zakładając, 5 tysięcy, to samo przywiezienie i odwiezienie dziecka to połowa pensji. Nie mówiąc już o czesnym w szkole. A zazwyczaj na jednym dziecku w rodzinie się nie kończy. Nic więc dziwnego, że tyle dzieciaków zostało. Z jednej strony to smutne, bo przecież każdy, chociaż na święta, chciałby pobyć z bliskimi. Z drugiej jednak - cieszę się, bo Wielkanoc będziemy świętować w sporej grupie.

 No i nie jest aż TAK smutno.




A może to tylko mój egoizm każe mi tak sądzić.
Słyszę właśnie zza ściany cichy, wieczorny płacz pocieszany przez przyszywaną mamę.
Bo ta prawdziwa tym razem nie przytuli.








Czyż może niewiasta zapomnieć o swym niemowlęciu, ta, która kocha syna swego łona? A nawet, gdyby ona zapomniała, Ja nie zapomnę o tobie. Z dzisiejszego Izajasza. 49,15

wtorek, 1 kwietnia 2014

po omacku, po ciemku

Kjub wyjechał. Wieczorem w sobotę odwieźliśmy go na lotnisko, samolot miał w pierwszych jeszcze-nocnych godzinach niedzielnych. Stworzyłyśmy swoisty komitet pożegnalny: pięć kobiet, w tym jedna siostra zakonna. Tak samo żegnałyśmy Marcina miesiąc temu, machając mu i czekając, aż zniknie nam z pola widzenia. Przy okazji na lotnisku zawsze zaliczamy dobrą, nocną, afrykańską kawę i lody, które tu w Rwandzie należą do rzadkości. Nic więc dziwnego, że mamy mocną-nocną ekipę! ;) (Ja tym razem piłam herbatę, bo po poprzedniej kawie nie czułam się najlepiej, szczególnie na ostatnim odcinku drogi powrotnej, między Butare a Kibeho, gdzie podrzuca pod sufit i wytrząsa wnętrzności).

No i zostałam sama na ceramicznym posterunku. Tydzień temu odebrałyśmy z Anią paczkę ze szkliwem i pigmentami, więc w końcu zacznę się trochę bawić kolorem. Będę miała na to teraz więcej czasu i swobody, gdyż jutro zaczynają się w Rwandzie wakacje po pierwszym trymestrze i nasze dotychczasowe zajęcia z nauczycielami zostają zawieszone. Wszystko wróci do normy prawdopodobnie po świętach.
Wczoraj zrobiłam już pierwsze mieszanki kolorystyczne i próby z nich czekają teraz na wypał.

Zosia obiecała jeszcze dzieciakom ostatnie bieganie poranne przed wyjazdem na wakacje. Otóż busy odwożące dzieci zabierają je jutro o 6:00, a zatem, aby było bezpiecznie, na bieganie umówiliśmy się na 5:00. O tej porze jest oczywiście jeszcze ciemno, co naszym dzieckom wielkiej różnicy nie zrobi, bo całe życie mają w ciemności. Jeśli w ogóle niektóre z nich widzą, to bardzo niewiele. Dla mnie natomiast - tej dla której wzrok jest zmysłem numer jeden - będzie to kolejna okazja do próby odnalezienia się w ich sytuacji. Kolejna, gdyż mam już za sobą ciekawe doświadczenia pracy z gliną bez użycia wzroku. Poznaję także powoli alfabet brajlowski, choć w tym wypadku zdecydowanie używam wzroku - prawdopodobnie nigdy nie będę w stanie czytać przez dotyk.
Przynajmniej póki będę widzieć.

niedziela, 30 marca 2014

O dwóch takich.

Od około trzech tygodni jeżdżę regularnie do szpitala. Dwa razy w tygodniu, zaraz po śniadaniu, zabieram do Malucha dwóch chłopców: Claude'a i Filemona. Jeszcze kogoś do opieki nad nimi i jedziemy do Munini. Droga zabiera nam około pół godziny w jedną stronę. Najciekawszy jest ostatni kawałek - kilkadziesiąt metrów do samego szpitala to istne rodeo. Zawsze kiedy tamtędy przejeżdżam, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że dla wielu ta droga jest ostatnią w ich życiu; że jeśli ambulans wiezie do szpitala kogoś umierającego, to na tym odcinku ów człowiek musi się czuć naprawdę ostatecznie. Do cudów zaliczałabym każdy przypadek osoby, która to przetrwa. W ogóle patrząc na ów ambulans myślę sobie, że on sam już niejedno przeszedł. Mocno poobijany (na własne oczy widziałam jak kierowca cofnął w metalową barierkę pod szpitalem), jednak nadal jeździ. I to się liczy. Ambulans na kółkach to i tak luksus. Do dość częstych widoków bowiem należy pogotowie ratunkowe w postaci czterech mężczyzn z noszami, którzy maszerują kilometrami aby donieść chorego do szpitala. Chociaż ja sama nie wiem czy nie wolałabym, żeby przez te ostatnie kilkadziesiąt metrów drogi mnie przenieśli, zamiast podskakiwać pod sufit i głową zaliczać wszystkie szyby i fotele w samochodzie.

Claude i Filemon jeżdżą do Munini na rehabilitację. Obydwoje mają jednostronny paraliż ciała. U Claude'a jest to prawdopodobnie wynik źle przeprowadzonej operacji mózgu (nie mam pojęcia jaki był jej cel), natomiast niepełnosprawność Filemona (także zupełna utrata wzroku) to skutek przebytej przed ok. czterema laty malarii. W obydwu wypadkach kilkuletnie zaniedbanie rehabilitacji spowodowało zmiany, z których ciężko teraz wyjść, i o ile jeszcze dziesięcioletni Claude dzielnie znosi stretching pokurczonych mięśni o tyle z ośmioletnim Filemonem są ciągłe kłopoty - wystarczy, że tylko usłyszy znajomy głos fizjoterapeuty, momentalnie wpada w szał i nie pozwala się dotknąć. Trudno mu się dziwić - jego lewa ręka jest aż zniekształcona od pokurczu, a każdorazowo podczas wizyty lekarz na siłę ją rozprostowuje. Początkowo jeszcze wkładał mu tę rękę w gipsową szynę do łokcia i mocno owijał bandażem. Palce mu puchły i szyna kaleczyła skórę na nadgarstku - kolejny powód aby nie lubić tych wizyt. A co najgorsze - ostatnio lekarz zaczął straszyć Filemona kątówką do docinania gipsu w razie braku współpracy z jego strony. A tej współpracy rzeczywiście nie ma - jest tylko płacz, w zasadzie wrzask i próby gryzienia wszystkich, którzy go trzymają, aby się lekarzowi nie wywinął. Perspektywa odciętej ręki na chwilę go uspokoiła. Tylko na chwilę. A mnie pozostało w głowie niewypowiedziane na głos pytanie: co to w ogóle za metody? Jeden z dowodów na to, w jak totalnie innym świecie się znajduję. Nie mam dużego doświadczenia w fizjoterapii, ale nie potrafię sobie wyobrazić tego, że u nas wygląda ona podobnie.
Po prostu nie.

Wiecznie smutny Filemon z bardzo opiekuńczą animatorką - Alfonsiną


Niech pocieszeniem będzie fakt, że Claude robi postępy. Jego przypadek na moje oko jest lżejszy. Właściwie największy problem ma z niewładnymi palcami prawej ręki, które jednak ciągle stara się ćwiczyć. Ostatnio podczas oczekiwania na wizytę siedziałam obok niego i trzymałam go za rękę. Wyczuł na moim palcu różaniec - ściągnął go i zaczął próbować wkładać go na swoje palce. Jak nie miał różańca, to próbował tą niewładną ręką otwierać i zamykać suwak w swojej bluzie. Cierpliwie i nie zniechęcając się niepowodzeniami. Miło się na niego patrzyło.

Nie miałam pojęcia, że zbuduje mnie kiedyś przykład dziesięcioletniego dziecka.

Samodzielny Claude w asyście s. Bogumiły

niedziela, 23 marca 2014

Tante Weronika

Jako że Kjub już niedługo wyjeżdża i powoli pakuje manatki poprosił mnie też o swoje dokumenty, które Nasi dosłali nam z Polski do uzupełnienia wniosku o wizę. I jako że udało nam się to załatwić z wydrukami skanów, które dosłali nam wcześniej, teczki z dokumentami z paczki nie wyciągałam. Zatem dziś (po ponad miesiącu od otrzymania paczki) do owej teczki zaglądnęłam. I prawie poryczałam się ze wzruszenia! Oto, co było w środku:

Złotowłosa ciocia na zielonogrzywym rumaku <3



Cały miesiąc "książeczka" od Enki, mojej bratanicy, przeleżała w pudełku...

Konik pod słonecznym niebem to zakładka <3



I jako że ciocią jestem i w Polsce i Rwandzie (tak mnie nazywa Mama Bernadetta), tym bardziej cieszy mnie to odkrycie! Zaraz się tu wszystkim pochwalę. :)

Pozdrawiam Was!
Tante Wero.


sobota, 22 marca 2014

stało się

Oficjalnie już przyznaję się - zostaję w Rwandzie jeszcze kolejne dwa miesiące. Moja przygoda tutaj miała się skończyć za tydzień i Bogu dzięki, że tak nie będzie. Bo to Jego sprawka, że zostaję.
Ufam, że właśnie tak.

Miałabym wrócić już za tydzień? Wyjechać stąd? Właściwie teraz, kiedy już wiem, że nie wyjeżdżam, nie mogę sobie tego wyjazdu wyobrazić. No bo przecież ja się dopiero zaczęłam zadomawiać. Zżywać z tym miejscem. Odnajdywać się w tej rzeczywistości. Kolekcjonować wrażenia. To tak jakbym poczuła smak niespodziewanie pysznego cukierka włożonego do ust i zaraz potem miała go wypluć. Obejść się smakiem? O nie. Na całe szczęście - nie.

To jest tak, że się cieszę, bardzo się cieszę. I też tak, że nie do końca. Taka cała ja, której czasem wydaje się, że tam gdzie jej nie ma jest lepiej/ciekawiej/jej miejsce. No bo ominie mnie tyle ważnych wydarzeń, na które tak bardzo czekałam. Reko z Alternatywnymi - od czterech lat sztywna pozycja w moim wielkopostnym planie zajęć. Triduum na Loretańskiej - od kilku lat obowiązkowo, całe. Pascha z Moimi - odkąd pamiętam, zawsze. Świąteczny czas w Betlejem - jeszcze nigdy wcześniej i tym bardziej mi go żal.

Cieszę się natomiast, że znów zobaczę jak tu klaszczą i tańczą. Jak uwielbiają Najwyższego w sposób, w który tylko oni potrafią. Ten Wielki Post zaskoczył mnie trochę - wraz z jego rozpoczęciem zniknęły wszelkie przejawy radości. Powróciły na chwilę w uroczystość św. Józefa, ale tylko na chwilę. I szkoda mi było, bo nie chciałam z tym smutkiem wyjeżdżać.
Teraz jestem spokojna, bo jeszcze będę się z nimi cieszyć.

niedziela, 16 marca 2014

la cucaracha!

No i niestety. Dziś z mej ręki (a w zasadzie dzięki klapkom) zginął marnie prusak. No bo ja jeszcze rozumiem, że sobie żyją całą wielgaśną rodziną w kuchni, magazynie i naszym refektarzu. No rozumiem. Tam jest co jeść. Jest gdzie spać - podobno to stworzenia (boskie - jakby na to nie patrzeć) ciepłolubne, a śpią w lodówce. W zamrażalniku też kilka spotkałam. Prowadzą bogate życie nocne, więc przy kolacji zawsze mam towarzystwo. No dobrze, na początku może było mi trochę niezręcznie (rzadko zdarza mi się jadać kolacje w tak dużym gronie), ale już się przyzwyczaiłam. I nie zabijam, tylko straszę. Zrzucam. Zdmuchuję.
Staram się nie zauważać.
Dziś jednak jeden z nich przeszedł samego siebie, gdyż odwiedził mnie w moim w pokoju. I żeby było ciekawiej - wspinał się spokojnie do góry po mojej moskitierze. Po jej wewnętrznej stronie! No tego to już było za wiele! Sprojektowałam sobie od razu prawdopodobną przebytą przez niego drogę - prusaki nie latają, więc musiał co najmniej przejść przez moją pościel. Co najmniej. Wolę nie projektować co więcej.
Swą bezczelność (bezmyślność?) przypłacił życiem.

Zdjęć nie będzie! ;)

sobota, 15 marca 2014

niech się stanie

Rozważam wszystkie za i przeciw
z dystansu
sąsiedniego wzgórza zalanego słońcem i falą tropikalnego deszczu. Widzę wszystko jak na dłoni. Oddycham głęboko rozluźniając ramiona.

Jeśli zmienię plan
zmienię go nie tylko sobie.

Jeśli go nie zmienię
nie zdołam zmienić rzeczywistości tych pięciu centymetrów świata. Czy-tam milimetra.
Najpewniej w ogóle nie zdołam jej zmienić.


Ale czy to oznacza, że nie powinnam spróbować?


Ty masz najlepszy plan.
Amen.

sobota, 8 marca 2014

Tysiąc. Albo i więcej.

Podobno tu jest trochę, jak w Bieszczadach. Nie wiem, nie byłam w Bieszczadach. Słyszałam tylko, że ludzie, którzy tam byli, pokochali ten region i już zawsze będą chcieli tam wracać. Jeśli tak, to podobieństwo rzeczywiście jest. Nie wiem co zrobić, żeby choć trochę słowami przybliżyć to, co tu widzę. Co tu przeżywam. Jeśli napiszę, że jest pięknie, to nikt z Was, mam nadzieję, nie weźmie tego na poważnie. I dobrze, bo tu wcale nie jest pięknie. Tu jest jakoś tak niesamowicie. Jakoś tak niewyrażalnie-pięknie. Tu jest nieopisywalnie. Nawet nie ma takiego słowa: nie-o-pi-sy-wa-lnie. I dobrze, bo tak właśnie tu jest.

Mały to kraj, ale jakby go rozciągnąć i z tych wszystkich wzniesień zrobić równinę, to by było. Tak ktoś kiedyś powiedział.

Bo to Kraj Tysiąca Wzgórz, wiedzieliście? Bo ja nie. Dopóki tu nie dotarłam i się nie przekonałam.

Taki widok mam codziennie w drodze na poranną Eucharystię:



 A taki o zachodzie słońca:



Taki z ganku internatu dziewcząt na deszcz na sąsiednim wzgórzu:


Taki na niebo w ciągu dnia:





A taki na pobliską plantację herbaty:







Przekonałam się. I pokochałam.

piątek, 7 marca 2014

kolorowych!

Dziś do snu kołysze mnie ten oto zielony osobnik:

    Tak myślę, że to on. Pewna nie jestem, bo za każdym razem jak podchodzę do okna, kołysanka cichnie. Nie zapraszam go do środka, bo boję się, że by się zasiedział, a godzina już późna. No i musiałabym moskitierę sforsować. Poza tym jak kołysze, to tak jakby zaraz koło ucha. Zatem zasuwam zasłonę i idę spać.

Dobranoc!
 Ijoro ryiza!