niedziela, 30 marca 2014

O dwóch takich.

Od około trzech tygodni jeżdżę regularnie do szpitala. Dwa razy w tygodniu, zaraz po śniadaniu, zabieram do Malucha dwóch chłopców: Claude'a i Filemona. Jeszcze kogoś do opieki nad nimi i jedziemy do Munini. Droga zabiera nam około pół godziny w jedną stronę. Najciekawszy jest ostatni kawałek - kilkadziesiąt metrów do samego szpitala to istne rodeo. Zawsze kiedy tamtędy przejeżdżam, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że dla wielu ta droga jest ostatnią w ich życiu; że jeśli ambulans wiezie do szpitala kogoś umierającego, to na tym odcinku ów człowiek musi się czuć naprawdę ostatecznie. Do cudów zaliczałabym każdy przypadek osoby, która to przetrwa. W ogóle patrząc na ów ambulans myślę sobie, że on sam już niejedno przeszedł. Mocno poobijany (na własne oczy widziałam jak kierowca cofnął w metalową barierkę pod szpitalem), jednak nadal jeździ. I to się liczy. Ambulans na kółkach to i tak luksus. Do dość częstych widoków bowiem należy pogotowie ratunkowe w postaci czterech mężczyzn z noszami, którzy maszerują kilometrami aby donieść chorego do szpitala. Chociaż ja sama nie wiem czy nie wolałabym, żeby przez te ostatnie kilkadziesiąt metrów drogi mnie przenieśli, zamiast podskakiwać pod sufit i głową zaliczać wszystkie szyby i fotele w samochodzie.

Claude i Filemon jeżdżą do Munini na rehabilitację. Obydwoje mają jednostronny paraliż ciała. U Claude'a jest to prawdopodobnie wynik źle przeprowadzonej operacji mózgu (nie mam pojęcia jaki był jej cel), natomiast niepełnosprawność Filemona (także zupełna utrata wzroku) to skutek przebytej przed ok. czterema laty malarii. W obydwu wypadkach kilkuletnie zaniedbanie rehabilitacji spowodowało zmiany, z których ciężko teraz wyjść, i o ile jeszcze dziesięcioletni Claude dzielnie znosi stretching pokurczonych mięśni o tyle z ośmioletnim Filemonem są ciągłe kłopoty - wystarczy, że tylko usłyszy znajomy głos fizjoterapeuty, momentalnie wpada w szał i nie pozwala się dotknąć. Trudno mu się dziwić - jego lewa ręka jest aż zniekształcona od pokurczu, a każdorazowo podczas wizyty lekarz na siłę ją rozprostowuje. Początkowo jeszcze wkładał mu tę rękę w gipsową szynę do łokcia i mocno owijał bandażem. Palce mu puchły i szyna kaleczyła skórę na nadgarstku - kolejny powód aby nie lubić tych wizyt. A co najgorsze - ostatnio lekarz zaczął straszyć Filemona kątówką do docinania gipsu w razie braku współpracy z jego strony. A tej współpracy rzeczywiście nie ma - jest tylko płacz, w zasadzie wrzask i próby gryzienia wszystkich, którzy go trzymają, aby się lekarzowi nie wywinął. Perspektywa odciętej ręki na chwilę go uspokoiła. Tylko na chwilę. A mnie pozostało w głowie niewypowiedziane na głos pytanie: co to w ogóle za metody? Jeden z dowodów na to, w jak totalnie innym świecie się znajduję. Nie mam dużego doświadczenia w fizjoterapii, ale nie potrafię sobie wyobrazić tego, że u nas wygląda ona podobnie.
Po prostu nie.

Wiecznie smutny Filemon z bardzo opiekuńczą animatorką - Alfonsiną


Niech pocieszeniem będzie fakt, że Claude robi postępy. Jego przypadek na moje oko jest lżejszy. Właściwie największy problem ma z niewładnymi palcami prawej ręki, które jednak ciągle stara się ćwiczyć. Ostatnio podczas oczekiwania na wizytę siedziałam obok niego i trzymałam go za rękę. Wyczuł na moim palcu różaniec - ściągnął go i zaczął próbować wkładać go na swoje palce. Jak nie miał różańca, to próbował tą niewładną ręką otwierać i zamykać suwak w swojej bluzie. Cierpliwie i nie zniechęcając się niepowodzeniami. Miło się na niego patrzyło.

Nie miałam pojęcia, że zbuduje mnie kiedyś przykład dziesięcioletniego dziecka.

Samodzielny Claude w asyście s. Bogumiły

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz