poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Trzy dni, czwarty największy

TRIDUUM

Dzień pierwszy.
Dawno nie miałam tak, żebym nie mogła powstrzymać płynących mi z oczu słonawych kropel. Chciałam żeby nikt się nie zorientował. Jednak krople iskrzyły w mocnym świetle sanktuaryjnych ledowych reflektorów. Jedna po drugiej. Dostarczono mi chusteczkę na znak, że wszystko widać. Może chociaż pomyśleli sobie, że to przez kadzidło, którego bynajmniej nie żałowano tego wieczoru.
Krople były kroplami smutku i żalu, ale też radości. A momentami zdawało mi się, że tak spływają zupełnie ode mnie niezależnie. Ot, płyną sobie, bo gdzieś tam u źródła, zebrało się ich zbyt dużo już.


Dzień drugi.
Śmierć.
Umieram, choć wcale nie zdaję sobie z tego sprawy.
Za każdym razem.
7 razy dziennie.

Tyleż razy
urządzam sobie pogrzeb.

Zakopuję wszystko skrzętnie.
W ciemnościach. Bez sensu.


Adorowałam Go z daleka. Możliwe, że jako jedyna z całej zbiorowości tam nie podeszłam, aby publicznie wyznać swą wiarę. Nie zrobiłam tego, bo jestem biała i nie lubię być na świeczniku.
I po omacku poruszam się we własnej ciemności.
Ty na szczęście widzisz wszystko. Nieważne gdzie.


Dzień trzeci. A w zasadzie noc.
Największą uwagę skupiłam na niewidomym dziecku ze świeczką. Musiałam,bo inaczej od płomienia zająłby się podstarzały sweterek. Dobrze, prawda?
Częściowo byłam też w innym miejscu. Moje myśli i kawałek serca wróciły na stare śmieci. Ale z drugiej strony przeżywałam bardzo głęboko to, co się działo i tam, gdzie aktualnie byłam. Dzięki temu mam teraz wrażenie, że byłam w dwóch miejscach naraz.
Nic się nie spaliło. Na niektórych rękawach, nogawkach i spódnicach zostało jedynie trochę parafiny.




Epilog: dzień czwarty.
Radość!
Taki to dzień kiedy widoczna pustka świadczy o niewidzialnej pełni.
Nasze pustki wypełniaj.

1 komentarz: