sobota, 19 grudnia 2015

trzy zero

Pomyśleć by można, że zmiana z dwójki na trójkę wymaga fajerwerków. Tak myślałam będąc jeszcze w Polsce. Smuciła mnie bardzo świadomość, że TEN DZIEŃ będę spędzać bez Rodziny i Przyjaciół. Że urodziny w Afryce to w ogóle super, jasne, ale czemu akurat te okrągłe? No bo jakich fajerwerków się tu można spodziewać?

Niedługo po przyjeździe do Kibeho poznałam Monikę, słowacką wolontariuszkę pracującą z miejscowymi kobietami. Czekało ją to samo - ta sama zmiana kodu, ten sam miesiąc. Różnica dziewięciu dni. Było jasne, że obejdziemy to razem. Pozostawało tylko pytanie: jak? Z siostrami przy kawie? W Regina Pacis przy fancie?

Zróbmy sobie prezent. Może Zanzibar? Wakacje życia? No pewnie. Kiedy, jak nie teraz.

Pojechałyśmy.
Na pięć dni.
Jak było?

Staram się znaleźć odpowiednie słowa. Jeśli powiem, że było dobrze, w Waszych głowach najpewniej zrodzi się pytanie: "ale jak to? tylko dobrze?". Mogę pisać, że było niesamowicie, nieziemsko, kosmicznie, rewelacyjnie, cudownie. Ale każde z tych słów osobno nie oddaje tego, jak było naprawdę. Wszystkie razem natomiast próbują zagadać i nie ujawniają istoty. Zostanę więc przy zwykłym "dobrze", które, choć takim prostym słowem jest, mówi o tym jak naprawdę było. I mówi o tym szczerze.
Dla tych, którzy wciąż czują niedosyt, dodam jedno z moich ulubionych słowackich słów, które właśnie wprowadzam do swojego słownika: było brutalnie dobrze.

Nasz perfektny polsko-słowacki team do zapamiętania na całe życie.
Miejsce również. I do powrotu jeszcze.




Następnie zalała mnie ogromna fala życzeń urodzinowych. To już w Kibeho. Jestem wdzięczna za wszystkie, niech się spełniają. Niektórym z nich z pewnością będę musiała pomóc - za te dziękuję szczególnie, bo w założeniu mają pracę nad sobą. Dziękuję za dźwięki, które popłynęły w moją stronę; za uśmiechy po drugiej stronie monitora; za ciepło, które dało się tu odczuć pomimo chłodnego i deszczowego dnia; za te spóźnione też pięknie dziękuję, bo dzięki nim ten jedyny-taki-dzień-w-dekadzie trwał jeszcze przez kilka kolejnych!



30 lat temu, 14 grudnia, jakoś po wieczornym dzienniku moja Mama mnie urodziła. I za to jej dziękuję.







poniedziałek, 9 listopada 2015

Didianne

Wyobraź sobie, że jesteś rodzicem.
Wyobraź sobie, że Twoje dziecko uczy się w szkole z internatem i nie widujesz go na co dzień.
Wyobraź sobie, że zbliża się zakończenie roku.

A teraz wyobraź sobie, że to dziecko, to już nie Twój problem - nie odbierasz go z umówionego miejsca, nie zabierasz ze sobą do domu na wakacje, nie odbierasz telefonów ze szkoły.
Potrafisz?

No właśnie.

Didianne.
Dziesięcio- może jedenastoletnia dziewczynka z umówionego miejsca spotkania w Kigali wróciła do Kibeho. Pół dnia niewygodnej jazdy w zatłoczonym busie tylko po to, by się przekonać, że jest niechciana/niekochana/zapomniana/jest ciężarem. Drugie pół z powrotem. Bezgłośny płacz. Wielkie łzy.  I tylko głębszy oddech co jakiś czas.
Póki były jeszcze szóste klasy, Didi potrafiła na chwilę zapomnieć. Superowe starsze koleżanki zaopiekowały się Małą jak swoją młodszą siostrą. Niestety - i one wkrótce wyjechały.
W internacie dziewcząt zostałyśmy same - ja i smutna Didi. Żeby choć trochę pocieszyć Małą podarowałam jej czapkę z daszkiem i trzy cukierki. Pierwszego wieczoru Mała nie chciała nawet przebrać się w piżamę, przeczuwając samotną noc bez koleżanek obok. Sytuację uratował komputer z internetem i internet z bajkami w kinyarwanda (ciężko było coś znaleźć, ale ostatecznie się udało) . Razem z Doro usypiałyśmy trzęsącą się ze smutku Didi. Usnęła z cukierkami w dłoni.
Rano obudziły mnie odgłosy krzątania. Popatrzyłam na zegarek - 5:30. Wstałam, wyszłam z mojego pokoju i zobaczyłam Didi w pełnej gotowości, przebraną, w podarowanej czapce na głowie. Zobaczyłam pięknie zaścielone łóżko, poskładane rzeczy i... trzy cukierki w dłoni. Mała była gotowa na nowy dzień.
Następnego wieczoru usypianie udało się już bez bajek.
Wystarczyła nasza obecność.








środa, 4 listopada 2015

ja już tęsknię!

Ach, zatem...

DZIECI.

...dowiaduję się, że kochają mnie jak ryba wodę.
...przytulają się za każdym razem, gdy mnie widzą (słyszą).
...mówią do mnie w kinya z nadzieją, że tym razem zrozumiem i (co gorsza) odpowiem też w kinya.
...obiecują, że będą dzwonić z wakacji (jeśli tylko dam im swój numer).
...nazywają Ciocią, Siostrą lub Weroniczką (Weronitką właściwie, haha), a także Wero, lub też (częściej) Welo, co powtarzane kilka razy pod rząd daje Lowe, uhuhuuu <3
...prawią komplementy. =)
...uśmiechają się.
...pożyczają parasole.
...podają rękę na powitanie i nie puszczają lecz ciągną mnie za sobą. (kocham to!)
...głaszczą moje włosy. (uwielbiam:))
...z wdzięczności oddają mi swoje lizaki (!).
...zapraszają do swoich pokoi na wizytę, tak żeby posiedzieć i pogadać o głupotach.
...a potem odprowadzają mnie (eskortują wręcz!) do mojego pokoju.

Niestety.
Dziś z samego rana większa część z nich pojechała już do domu. Zostały jedynie szóste klasy, które piszą jeszcze państwowe egzaminy - pojadą w piątek, jak już będzie po wszystkim.
Zaczynają się wakacje!

Odpoczniemy.
I zapłaczemy się na śmierć.


Wszyscy gotowi skoro świt!

Uziel z wałówką na drogę. Sweeeeet :)

Julien - nasz kongijczyk; inicjator mówienia do mnie per "Weronitka" :)

Fabrice - czeka go dłuuuga droga do domu. Ale przecież trzeba wyglądać przyzwoicie!
S. Bogumiła też chce na wakacje! ;)

Djanathi - nasza piękna muzułmanka o różowych oczach! (musicie uwierzyć mi na słowo ;))

Erikowi udało się usiąść koło kierowcy. Hurra!

Błogosławieństwo w postaci porządnej ulewy otrzymały najmłodsze dzieciaki, których bus zepsuł się gdzieś po drodze i musiały czekać na samochód zastępczy


Doro dzielnie walcząca z oporem materii...

Widzimy się za dwa miesiące!!!

sobota, 24 października 2015

Wydaje mi się, że mi się wydawało

Tak sobie jestem w tej Afryce.
Czas leci. Sama nie wiem gdzie znikają kolejne tygodnie.
Jest tyle do opisania!
W ogóle nie ma chęci.

Kiedy osoba, na którą liczyłeś zawodzi, twój świat przewraca się do góry nogami.
Kiedy świat przewraca się do góry nogami, wszyscy którzy byli u podstaw nagle spadają z wielkim hukiem z wysoka.
Kiedy huk się wzmaga, uciekasz w stronę ciszy. Nie robisz fajerwerków.

Długa cisza oznacza, że pewnie nie masz czasu, żeby znów coś powiedzieć.
Może też oznaczać, że nie ma o czym mówić.
Albo to, że nie warto, bo nie ma kto słuchać.
I pewnie oznacza jeszcze kilka innych rzeczy.

Na przykład, że to co zostało już powiedziane musi wybrzmieć.

Miesiąc to dużo czasu. Dużo czasu, który płynie wartkim strumieniem i znika z pola odczuwania tak szybko, iż mogłoby się wydawać, że tylko mi się wydawało.

Tymczasem miesiąc wydarzył się na pewno. Świadczy o tym przewrócona karta w kalendarzu i wszyscy naokoło, którzy utrzymują, że zaraz zacznie się listopad i znów trzeba będzie przewrócić. Świadczą też o tym wyśmienite humory dzieciaków - minął ostatni miesiąc nauki i razem z nim tydzień wypełniony egzaminami. Na najbliższy poniedziałek został jedynie egzamin z informatyki, ale to przecież sama przyjemność. A zatem praktycznie zaczęły się wakacje - znacie to uczucie, prawda? No to chyba nie muszę opisywać, co tu się wczoraj wyrabiało. :)

Rzeczony miesiąc minął też pod hasłem "Dorota". Nowa twarz; nowe, chętne do pomocy ręce; nowe, otwarte serce. Przyjechała tak jakoś właśnie pod koniec września. A wydaje się jakby była tu od zawsze.








piątek, 25 września 2015

usłysz i uwierz

Słyszę dzisiaj
Przyszła chwała tego domu będzie większa od dawnej, mówi Pan Zastępów; na tym to miejscu Ja udzielę pokoju (Ag 2,9)
i zastanawiam się, czy potrafię.

środa, 16 września 2015

status quo

Dziś na fb wyświetlił mi się wczorajszy status księdza Wojciecha Węgrzyniaka:
Jeżeli nie zaczniemy bardziej słuchać Słowa Bożego i więcej się modlić, to się będziemy wiecznie kłócić. Tylko tematy będą się zmieniać.
Matko, jakie to prawdziwe.
Zarówno w huczącym od imigracji internecie, jak i w zacisznej placówce misyjnej.

Widzimy same drzazgi.
Nie dostrzegamy belek.

czwartek, 10 września 2015

wszystko cokolwiek tak i wy nawzajem

Ponad trzy lata temu zostałam poproszona przez bardzo drogą mi osobę o przeczytanie fragmentu Pisma podczas jej ceremonii ślubnej. Tak wyszło, że przygotowując czytanie nauczyłam się tego fragmentu na pamięć. Zrobiłam to wtedy dla nich, dla niej i jej męża. Ale nie miałam pojęcia jak wiele oni zrobili dla mnie prosząc mnie o tę przysługę.
Od tamtej pory to Słowo we mnie żyje. Ja żyję dzięki niemu.

Przypomina mi, że jestem ważna. I jak jestem ważna. Że jestem piękna i kochana, jakkolwiek banalnie by to nie zabrzmiało. Uświadamia, że zostałam wybrana. Uczy mnie tej miłości, którą zostałam obdarzona.
Pokazuje, że jestem we właściwym miejscu. Nie tylko fizycznie.
Jest dla mnie wyrocznią, zwierciadłem w którym codziennie mogę się przeglądać po to, by zauważać niedoskonałości i móc je poprawiać.
Pokazuje mi drogę, którą mam iść. Rozjaśnia ciemności braku dystansu.
Uczy chyba-najtrudniejszej-rzeczy-na-świecie: wybaczania.

I daje przykład jak bardzo mogę być wdzięczna.

Tym Słowem jest dzisiejsze pierwsze czytanie -  fragment Listu do Kolosan.
Zacytuję go teraz w całości, bo nie ma tam słowa, które mogłabym pominąć.

Jako więc wybrańcy Boży - święci i umiłowani - obleczcie się w serdeczne miłosierdzie, dobroć, pokorę, cichość, cierpliwość, znosząc jedni drugich i wybaczając sobie nawzajem; jeśliby kto miał zarzut przeciw drugiemu - jak Pan wybaczył wam, tak i wy. Na to zaś wszystko przyobleczcie miłość, która jest więzią doskonałości. A sercami waszymi niech rządzi pokój Chrystusowy, do którego zostaliście wezwani w jednym ciele. I bądźcie wdzięczni! Słowo Chrystusa niech w was mieszka z całym swym bogactwem, z wszelką mądrością nauczajcie i napominajcie samych siebie przez psalmy, hymny, pieśni pełne ducha, pod wpływem łaski śpiewając Bogu w waszych sercach. I wszystko cokolwiek działacie słowem lub czynem, wszystko czyńcie w imię Pana Jezusa, dziękując Bogu Ojcu przez Niego.

wtorek, 1 września 2015

Dzień Pański przyjdzie tak, jak... złodzieje kubłów.

Od miesiąca wszyscy tu modlą się o deszcz, który właśnie wczoraj spadł. Prawdopodobnie padało przez całą noc, lub większą jej część.
To dobrze.
I źle.

Mam wrażenie, że to właśnie deszcz zmotywował złych ludzi do działania. Bo w nocy także zostaliśmy okradzeni.

Włamano się do szkolnego budynku A, w którym, między innymi, znajduje się pracownia ceramiczna.

Nie wiem jak złodzieje sforsowali żelazną bramę wejściowo-wjazdową na teren szkolny. Bardzo możliwe, że po prostu była otwarta. Ach tak, chyba rzeczywiście była - watchmen odpowiedzialny za tamten teren przyznał się, że nie zamykał jej, bo była zepsuta. (?!) Ciekawe od jak dawna. I ciekawe, czemu nikt więcej o tym nie wiedział.
Żelazne drzwi wejściowe do szkoły ustąpiły zapewne za pomocą łomu. O tak:
Następne, pierwsze drzwi na prawo, drewniane, to drzwi do pracowni ceramicznej. Dwuskrzydłowe, więc pewnie wystarczył im mocniejszy kopniak.
No i okradli nam pracownię. Ciekawa jestem, czy ktoś z Was mógłby się w ogóle domyślać, co zabrali.
Otóż, z całego wyposażenia pracowni, zginęły nam cztery plastikowe, około stulitrowe, pojemniki na masę. Nic innego. Złodzieje zadali sobie trud opróżnienia pojemników, dzięki czemu cały znajdujący się tam materiał mamy teraz na podłodze.
Dzięki temu również mamy ślady sprawców.
I co z tego.
Jesteśmy w Afryce, gdzie kradnie się brudne, opisane, plastikowe pojemniki i nie zabezpiecza się śladów. Panowie policjanci przyjechali (a w zasadzie zostali przywiezieni przez naszego szofera i nasz samochód) i pooglądali sobie budynek oraz pozapisywali, co zobaczyli. I na tym koniec.

Nie zginęło nam nic z tego stołu:
co może świadczyć o tym, że złodzieje nie poznali się na naszej sztuce. Lub o tym, że jest nic nie warta. ;)

Nie zginęła też żadna z dwóch par moich butów, choć jak widać na załączonym zdjęciu śladów, mogłyby się przydać. Prawdopodobnie dokładnie wiedzieli, po co przychodzą. Nie zajmowali się zatem błahostkami.

Na koniec brudnej roboty, użyli pracownianej firanki do wytarcia rąk. Uroczo, nieprawdaż?

Jest kilka plusów całej tej sytuacji.
Po pierwsze, brudna robota zajęła złodziejom trochę czasu i sił, dlatego nie zdołali już włamać się do kolejnych pomieszczeń. Choć próbowali do wszystkich - tam jednak drzwi są jednoskrzydłowe, więc nie było tak łatwo. Z jednego, które było otwarte, zabrali dwa materace, które były tam od czasu zeszłorocznych egzaminów, kiedy to przebiegu wszystkiego pilnowali mundurowi urzędnicy państwowi, a jako że egzaminy trwały kilka dni, panowie musieli gdzieś nocować.
Z tych kolejnych pomieszczeń złodzieje mogliby zabrać dużo cenniejsze rzeczy - między innymi cały asortyment szkolny, który przybył do nas z ostatnim kontenerowym transportem. Oraz nierozpieczętowane jeszcze pryzmy papieru brajlowskiego, który to papier tu na wagę złota jest, bo bardzo trudno go w ogóle dostać.
Po drugie, wywalanie tej gliny z tych pojemników w celu przerobienia jej i uplastycznienia i tak mnie czekało. Może nie zrobiłabym tego z takim rozmachem, i na przykład masę lejną przelałabym do innego, mniejszego pojemnika, ale połowę roboty w zasadzie za mnie wykonali. Teraz tylko poczekać muszę na dostawę nowych kubłów, które zdeklarowali się sfinansować, pociągnięci do odpowiedzialności za niewywiązanie się z obowiązków, watchmeni. Dwóch z nich zostało zatrzymanych na posterunku do czasu zwrócenia dwóch trzecich równowartości szkód. Natomiast ich szef, który często na noc wybywał do kabaretów, albo po prostu spał, bo kabarety odwiedzał wcześniej, został zwolniony z policji i wrócił do swoich obowiązków (ktoś musiał, a jemu siostry najbardziej ufają, bo pracuje najdłużej i jest "uczciwy" - termin ten nabiera tu nieco innego znaczenia...), ale otrzymał ostrzeżenie, że przy kolejnym przyłapaniu go na drinkowaniu, wylatuje z hukiem.





Przyznam, że bawi mnie teraz ta cała sytuacja. Rano wcale nie było mi do śmiechu, bo złodziejstwo wcale nie jest zabawne. I jutro pewnie też do śmiechu mi nie będzie, bo masa na podłodze nie może leżeć, więc trzeba się będzie zabrać za sprzątanie.




Natomiast tym, co nie rozważali Słowa z dzisiejszego dnia, ani nie byli na Eucharystii, polecam przeczytać: 1 Tes 5,1-6.9-11. Można tutaj. :)

Takie to złodziejaszki mają wyczucie. A może sposób na ewangelizację? ;)

sobota, 22 sierpnia 2015

prze-błyski



Dużo się działo. Dużo się dzieje.
Im więcej się dzieje, tym więcej chciałoby się pisać.
Tym mniej jest na to czasu. I siły.

Dlatego czasami odpuszczam.
Żeby zachować resztki siebie.
A potem odtwarzam to, co zachowałam w pamięci.

15.08

Bogu dziękuję za wyładowaną baterię w aparacie w trakcie tej półgodzinnej procesji z darami.
Mogłam powrócić do tego, do czego zostałam wezwana. Jako błogosławiona.






17.08
Płacz nie jest dobry na wszystko. Jest dobry tylko na niektóre.
Czasami jest zupełnie mimowolny i niezrozumiały, ale staram się go akceptować.



16.08
Zabieliło się.
Spotkanie rodaków z całej Rwandy - Dzień Polski w Ruhango. Tam gdzie ksiądz Staś i Boże Miłosierdzie. Jeśli widziałeś "Ja Jestem" to wiesz, kim jest ksiądz Staś (drugi od prawej w pierwszym rzędzie). Natomiast czym jest Boże Miłosierdzie możesz napisać pod spodem w komentarzu. I nie musisz w tym celu oglądać żadnego filmu.



20.08
Wielkie tekturowe pudło od Rodziny i o Rodzinie rozmowy przy kolacji. Codziennie można znaleźć w swoim życiu sto powodów do bycia wdzięcznym. Codziennie Rodzina jest jednym z pierwszych.



14.08
Wigilia. Pierwsze zetknięcie na żywo ze słynnym pielgrzymim tłumem. Rwanda, Uganda, Kenia, Tanzania, Burundi, Kongo. Pojedyncze osobniki ze Stanów i z krajów azjatyckich. I my: Polacy i Słowacy. Piękni i europejscy. Widoczni, widziani i oglądani.





18.08
Podróż z Clementem i Donatienem do przychodni dziecięcej dr. Uty. Ich krew będzie badana przez niemieckich specjalistów. Może uda się sprawić, by jeszcze trochę urośli.







W tym szaleństwie nie ma żadnej metody.

piątek, 7 sierpnia 2015

ziemia się zatrzęsła

W rzeczy samej.

Pierwsze w swoim życiu trzęsienie przeżyłam dziś w nocy. Kilka dni temu, słysząc opowieści o trzęsieniach w tym rejonie powiedziałam, że chciałabym tego doświadczyć.
No i masz.
Ze snu wyrwało mnie trzęsące się łóżko. Trzęsło się dobre 15 sekund, więc zdążyło do mnie dotrzeć, że to wcale mi się nie śni.  Popatrzyłam na zegarek - blisko wpół do czwartej. Pomyślałam, że już nie zasnę. Po około pięciu minutach znów zatrzęsło. Tym razem krócej. Prawdopodobnie po kolejnych pięciu minutach jednak zasnęłam. Potem rozmawiałam z Anią o trzęsieniu w nocy i powiedziała, że nic nie czuła. To samo powiedziały siostry. Pomyśleć by można, że jednak mi się śniło.
No bo mi się śniło. Śniło mi się, że z nimi rozmawiałam!
Podekscytowana myślą, że jednak TO się wydarzyło, zaczęłam szukać w odmętach. I znalazłam to.
tutaj relacje współświadków!

Chciałoby się powiedzieć, że szkoda, że przeżyłam to tak na-pół-świadomie.
Z drugiej jednak strony wyznaję moją koszulkową zasadę: be careful what you wish for.

Niech zatem zostanie jak jest.

czwartek, 6 sierpnia 2015

Przemienianie codzienności

Najpierw zapraszam, żeby przeczytać dzisiejszego o. Grzegorza, którego śledzę od kilku dni i nie mogę się nadziwić, jak bardzo jezuita jest mi bliski. I inspirujący.

Następnie polecam zdobyć górę. Wszelkie wymówki o słabej kondycji, zadyszkach i zbyt rzadkim powietrzu są bezzasadne.
Jak nie dasz rady, On cię poniesie.
Właściwie to nawet o to chodzi. Żebyś nie dał rady i całkowicie Mu się oddał.

Wtedy przemieni się twoja codzienność. Będziesz mógł zatańczyć ze swoimi bliskimi na Jego chwałę. I powiedzieć o tym innym.
Niekoniecznie wypowiadając jakiekolwiek słowa.

Bo przecież... jesteśmy dziedzicami!

wtorek, 4 sierpnia 2015

Daj się zaskoczyć

No naprawdę.
Siedzę i czytam o fali afrykańskich upałów w Polsce i sobie myślę, że ktoś tu nieźle zmyśla. Bo siedzę i czytając trzęsę się z zimna. Ubrana w najcieplejszy polar z kapturem. Kaptur na głowie. Musiałam odczekać dobre 15 minut, żeby poczuć się normalnie. Choć dłonie i stopy wciąż w bardziej jesiennej kondycji.
Nie wiem skąd te upały do Polski przychodzą, ale na pewno nie z Afryki.





Przy pracy w pracowni zastanawiam się jak to dalej będzie. Czy warto poświęcać czas i uwagę komuś, kto zawodzi zaufanie? Brak zaufania do ludzi generuje brak zaufania do Boga.
Czy na odwrót?
Może właśnie zaufaj w końcu, a osiągniesz cel (nad)spodziewany. Zaufaj, że będzie tak, jak być powinno, ale zostaw Mu jeszcze miejsce na bonus. 

Bo w (nie)rzeczy samej, On jest dobry.



Daj się zaskoczyć.




Ps 43, 5

czwartek, 30 lipca 2015

kota potrzeba

W naszym biurze zadomowił się szczur.

Tutejsze szczury wyglądają bardziej jak myszy, ale mówią, że szczur. No to szczur.

W jednym kącie miał toaletę; w drugim, za szafą - sypialnię; w trzecim kącie, z naszym kawowym stolikiem -  jadalnię; czwarty kąt za blisko drzwi, więc nie był wykorzystywany.

Jego obecność zdradził kąt trzeci, gdyż kilkakrotnie, nieopatrznie, szczur wykorzystał go także jako toaletę.

Do biura zwabiły go z pewnością pachnące smakołyki w postaci zalegających w koszu skórek z bananów. Natomiast gdy skórek zabrakło, bo śmieci w końcu zostały wyniesione, zaczął żywić się drewnianymi pasyjkami. No nie.

Dziś od rana Ania w akcji "wykurzanie szczura z biura". Cały dzień, dosłownie! Się tam krząta i wszystko sprząta. I dzwoni po ludziach, czy kota nie mają. Lub kogoś, kto ma, nie znają.

W zeszłym roku kot tu był. Kotka właściwie, o wdzięcznym imieniu Konewka. Bo lubiła podlewać. W szczególności siostrzane łóżka. Kot był, ale się zmył. Tak już tu z kotami jest. Są do pewnego momentu, aż nagle przestają być. Idą w świat i nie znajdują drogi z powrotem.

Kota nie ma, ale jest pies. Pomysł padł, żeby szczurem zajął się Bogusław (ostatni, ze szczeniaków. Ten drugi znalazł nowy dom u rodziny Bryana, jednego z naszych przedszkolaków). Najmniej entuzjastycznie do pomysłu podszedł niestety sam Bogusław. Właściwie to mam wrażenie, że w ogóle nas olał i stwierdził, że panikujemy. Jak to baby.
Poza tym Bogusław woli karaluchy. Szczególnie te "klepnięte" przez s.Fabianę...

A więc szczur jak był, tak jest. Nie dał się wykurzyć odkurzaczem, i wcale mu się nie dziwię, bo taki rzęch ten odkurzacz, że na miejscu szczura też bym się nie przestraszyła.
Siedział sobie w swojej sypialni za szafą, przytulony do prezydenckiego oblicza w ramie za szkłem.
I prawdopodobnie cały dzień miał z nami niezłe kino.

środa, 29 lipca 2015

murugo, czyli dom

Dieudonne jedzie do domu. <3 Jest okazja, żeby wyglądać o tak:

Emmerance z plecakiem cięższym od siebie, dumna z pudła z pomocami do nauki Braille'a, natomiast Denise... czy ona na pewno chce jechać? ;)

Francina jest przejęta, bo w domu będzie jadła mięso! Prawdopodobnie jakaś impreza się szykuje :)


S. Agnes żegna się z objuczonymi maluchami:


Pojechali na dwutygodniowe wakacje do DOMU.
Została dwudziestka.
Trochę spokoju będzie!
:D

czwartek, 23 lipca 2015

psi los

Chyba gryzą mnie pchły.
Takiej ilości jak dziś na jednym zwierzu jeszcze nie widziałam. A zwierze były dwa.

Poznajcie Chudą i Czarną:



dwie suczki, które dziś odwiozłam do sióstr do Muganzy. Poznajcie i pożegnajcie.
Chuda i Czarna (imiona robocze nadałam przed chwilą, w zasadzie wyjechały od nas bez imion) to córki naszej Suńki, około trzymiesięczne (nikt mi tu nie jest w stanie powiedzieć kiedy dokładnie przyszły na świat). Zdążyłam się już do nich przyzwyczaić (mimo tych ilości pcheł) i smutno mi, że zostały oddane. Tym bardziej, że wiem, jak tu w Rwandzie zwykło się psy traktować. A z tego co się zorientowałam, one chyba nie miały trafić do sióstr w Muganzie, jak pierwotnie myślano, tylko do "kogoś, kto się sióstr pytał, czy nie ma gdzieś jakichś psów do oddania". A że u nas były, no to zawieźliśmy. W ogóle to siostry-z-Muganzy były dziś w Muganzie tylko teoretycznie (jedna w Kigali, druga nie-wiadomo-gdzie), bo psy przejął ode mnie jakiś człowiek, dopytując tylko, czy to na pewno są females.
Jak zwykle byliśmy atrakcją dla miejscowych (a było tam u sióstr bardzo tłumnie) - my - abazungu -  i to jeszcze z psami, z którymi obchodzimy się jak z dziećmi. Najpierw zostałam wyśmiana w momencie wycierania futra brudnego od psich wymiocin (pierwszy raz samochodem po wertepach i zakrętach z prędkością dochodzącą do 80km/h - trudno się im dziwić, że ciężko znosiły podróż!), a następnie, kiedy chciałam dać im po tej ciężkiej podróży pić (przywiozłam swoją wodę!). Nie mogłam ich jednak znaleźć, bo człowiek, który je odebrał już gdzieś z nimi zniknął.
Więcej już ich nie zobaczyłam. Nie wiem gdzie trafiły, czy tę wodę dostały, czy ktoś je jeszcze kiedykolwiek pogłaszcze... Tu się psów nie głaszcze. Tu się je ewentualnie kopie.
Ta trudna relacja między człowiekiem a psem ma związek z tym, co działo się na tych terenach przeszło dwadzieścia lat temu. Wszędzie ludzkie zwłoki.
I watahy wygłodniałych psów.




W miocie z Chudą i Czarną były jeszcze trzy psy. Jednego z nich siostry podarowały zaprzyjaźnionym muzułmanom - rodzinie naszego Ashilafu z preparatory, która na zakończenie Ramadanu przyjechała w odwiedziny, przywożąc ze sobą ogromne ilości jedzenia dla wszystkich przedszkolaków. Trafił w dobre ręce.
A dwa pozostałe ciągle są z nami. Bogusław vel "Klocuszek"(na zdjęciu po lewej) oraz jego brat wciąż-bez-imienia, ale z charakterystyczną, złamaną końcówką ogona. Tęskniące za siostrami:

Na razie z nami zostają, więc o nich jeszcze innym razem :)

niedziela, 19 lipca 2015

preparatory całe w piachu!

Piękne chwile w moim życiu, te najpiękniejsze, wydarzają się ot tak, niezaplanowane. Tym bardziej porusza mnie ich piękno, im bardziej się go nie spodziewam.

Dość spontanicznie bierzemy na popołudniowy spacer maluchy. Całą trzydziestkę siódemkę. Wśród nich te totalnie niewidome, te z dysfunkcjami ruchowymi, z paraliżem, ze złamaną ręką...Grupa do ogarnięcia przez sześć dorosłych osób. Idziemy na sąsiednie wzgórze zobaczyć jak "wyglądamy" z daleka. Dla dzieci frajdą jest już sam spacer, ruch, wyjście poza mury internatu. Wiadomo, że z sąsiedniego wzgórza wiele nie zobaczą. Najwyżej nos kolegi.
Zataczamy koło, żeby nie wracać tą samą trasą. W pewnym momencie jedna z animatorek orientuje się, że idąc dalej drogą nie zdążymy wrócić na kolację. Pada decyzja, żeby wybrać skrót. I idziemy. Ścieżynkami wydeptanymi przez miejscowych, gdzie mieści się tylko jedna osoba; po nierównościach, nad przepaścią, próbując jeszcze omijać niezagospodarowany obornik... Nawet jeśli te trochę-widzące prowadzą te totalnie-niewidome, to wiadomo, że nie myślą o tym jak i po czym je prowadzą. Przecież to przedszkolaki są. Przez głowę przechodzi mi myśl, że powinnam mieć jeszcze ze dwie pary rąk. Rąk, nóg i w ogóle wszystkiego. Przez najbardziej niebezpieczne miejsca przeprowadzamy lub też przenosimy maluchy pojedynczo. Mają taką zabawę, że, mimo powagi sytuacji, i nam się udziela. Ostatecznie dochodzimy do drogi "głównej" w środku jakiejś wioski, gdzie miejscowi własnie podpalają drewno pod garami z wodą, w której będą gotować sobie kolację. Owo miejsce zetknięcia ścieżynki z drogą też nie należy do bezpiecznych, więc przeprawa zajmuje nam dłuższą chwilę. Natychmiast stajemy się atrakcją dla mieszkańców wioski. Niewiele mają w swoim życiu takich atrakcji, więc patrzą, jakby się chcieli napatrzeć na zapas.
Idziemy dalej. Jesteśmy na drodze, po której zdarza się, że jeżdżą samochody, więc też trzeba mieć głowę na karku, a oczy dookoła niej. To droga w remoncie. Poza samochodami jeździ też po niej spychacz i walec. Rozjeżdżają ten czerwony, rwandyjski piach, od którego jesteśmy już cali brudni, bo wszędzie go pełno. Nasze dzieci już prawie nie różnią się wyglądem od tych wioskowych. Może jedynie są mniej zasmarkane.
No i nie otwierają tak szeroko swoich oczu.

Droga na skróty zapewne zajęła nam tyle, co i zajęłaby ta główna.
Docieramy w końcu do domu bardzo zmęczeni.
Jeszcze bardziej głodni.
Najbardziej szczęśliwi.


środa, 15 lipca 2015

kartka z kalendarza

Skreślam dziś piętnastkę. Czerwoną w jednym, różową w drugim kalendarzu.
"Pan dał mi braci, nikt mi nie wskazywał, co mam czynić, lecz sam Najwyższy objawił mi, że powinienem żyć według Ewangelii świętej"
Kalendarze wiszą, choć nie mają zawieszek, a w moim pokoju nie ma żadnego gwoździa, poza jednym, który jest już zajęty przez Tego, który dał mi braci. Kalendarze wiszą, bo tutejsze okna im na to pozwalają. Okna, które w naszym europejskim klimacie nie miałyby racji bytu, bo nigdy nie da się ich do końca zamknąć. One są jak nasze stare żaluzje, tylko szersze. I szklane, jak to okna. Pamiętam, mieliśmy w domu takie żaluzje z cienkiej blaszki.
Te okna to są niby tak zaprojektowane, żeby zacinający tropikalny deszcz nie zalewał pomieszczeń.
I co z tego, jak i tak zalewa.
Oczywiście nie teraz, bo teraz tu jest zima i deszczu ni ma. Jest megaśnie sucho. I w ogóle zimno, uwierzycie? W nocy śpię pod dodatkowym kocem. Rano muszę mieć coś ciepłego na ramionach. A w ciągu dnia trzeba się rozbierać, bo słońce praży niemiłosiernie.
Takie różnice temperatur.
W związku z tym sporo tutejszych choruje. Chodzą w szalikach i chustkach na głowach wiązanych tak, że wyglądają jakby na świnkę chorowali.
ZIMA.
Szkoda, że na nartach nie pojeździsz.






poniedziałek, 13 lipca 2015

cisza

Jest pewnego rodzaju mistyka w śpiewie młodej Mamy sprzątającej dziewczęcy internat. Ona nie ma o tym pojęcia, ale kiedy jej tak słucham, to wyobrażam sobie wnętrze wiekowej świątyni, niekoniecznie dużej, o grubych kamiennych murach, puste, oświetlone światłem wschodzącego słońca wpadającym przez wąskie okna. Wnętrze w którym trwa coś nienazwanego, niedającego się opisać.
Dzięki niej, biegle operującej internatowym mopem, przeniosłam się na chwilę w inny świat. W świat, w którym bywałam nie raz, i który tak bardzo mnie zachwycał.
Włochy.
Słoneczne, leniwe, mistyczne.
Moje.
Przynajmniej dwie bliskie mi osoby właśnie tam teraz są i w zupełnie różne od siebie sposoby otwierają się na Głos. W samotności i we wspólnocie. Podróżując i pozostając w jednym miejscu.
Tym, co je łączy jest cisza.
Cisza, dzięki której obie uczą się słuchać.
Nie może istnieć słowo, jeśli zarazem nie ma ciszy. /A. Pronzato/

sobota, 11 lipca 2015

Po trzykroć: W KOŃCU!


Po pierwsze: DZIECI.
Wczoraj dotarłyśmy z Anią do Kibeho. Podróż naszą całą zgrają (sR, Ania, Niuniek-kierowca, ja oraz tona naszych bagaży) zaczęliśmy niedługo po pallotyńskim śniadaniu, w okolicach godziny 9. Niestety na miejsce dojechaliśmy po 12 godzinach i to bez siostry, która w wyniku ciągłych problemów z odbiorem kontenera zmuszona była zostać w Kigali jeszcze do poniedziałku. Za nami cały dzień załatwiania, jeżdżenia po potrzebne zgody od instytucji do instytucji, wracania się z drogi do Kibeho, stania w korkach gorszych niż krakowskie... Ale nic to. W końcu spotkałam się z dzieciakami! Czekały na nas od środy. Uścisków nie było końca! W rezultacie Mamy Nocne musiały trochę na dzieciaki pokrzyczeć, żeby wracały do łóżek, a przede wszystkim dały nam oddychać :)
Dziś też przyłażą pod byle pretekstem, kochane gęby! :)

Po drugie: LWY.
Z rwandyjskiego dziennika "The New Times", na który rzuciłam gdzieś wczoraj okiem w jednej z odwiedzanych przez nas instytucji, wiem, że od 1 lipca są już lwy w Akagera Park. O tym, że mieli je sprowadzić, słyszałam już w zeszłym roku. Miło, że doszło to do skutku. Ostatnie lwy w Rwandzie widziano w czasach ludobójstwa. Także, jeśli ktoś myślał o tym, żeby mnie tu odwiedzić, to jest dodatkowy powód. :) Ja jeszcze mam zaległe żyrafy, bo jak tam byłam to się z nimi minęłam, także chętnie wybiorę się znów. Zatem zapraszam! Ja się ucieszę, rwandyjska turystyka się ucieszy, lwy się pewnie też ucieszą... ale spokojnie, mam gaz na tygrysy - domyślam się, że na lwy też zadziała, jakby lwia radość była zbyt duża i sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli. A, i jeśli się już wybierzecie, to najlepiej przyjedzcie samochodem, i to jakimś terenowym. Bo siostry sprzedały Maluszka, a na nogach do Akagery nas nie wpuszczą.

Po trzecie: MAMA.
Ten moment, kiedy czytasz pierwszego w życiu maila od swojej mamy skierowanego bezpośrednio do ciebie i nie możesz powstrzymać słonawych kropli spływających ci po policzku. Bo Ona pisze do ciebie takie rzeczy! "Moja Kochana bardzo się cieszę ze wszystkich nowych wiadomości. Tutaj wszystko po staremu  tylko Iza zaprzyjaźniła się z dziećmi z Warszawy."
albo "Iza jest wyjątkowo bystra i zabawna, oświadczyła mi dzisiaj, że piosenka o kochaniu jest dla Ciebie wszystko w zależności od okoliczności, bo śpiewa ją też dla mamy, albo dla mnie."
Tu kończą mi się słowa.
Już nic nie trzeba.

 
 
Dziś oczywiście tak. Nie inaczej.
Mt 19,29

środa, 8 lipca 2015

6:15

Jestem!!! Żyję!!!

6:15. Dziś.
Delikatne pukanie do drzwi spowodowało podniesienie przeze mnie jednej powieki. Ojej, nie słyszałam budzika! A umawiałam się z sR na wspólne poranne powędrowanie na Mszę. Otwieram drzwi, a tam poza siostrą jeszcze ojciec. Zdzich. Dwie osoby konsekrowane w pełnej gotowości. A ja w piżamie i prawie bez świadomości.
-"Mówiłam, śpij do oporu!"- powiedziała sR z troską w głosie.
-"Nie, nie, dobrze, ja..yyy.. zobaczę, czy zdążę..."
Ba, oczywiście, że zdążyłam. W końcu 15 minut i w Krakowie mi nieraz wystarczało. A tu kaplicę mam pod nosem, co najmniej tak, jakbym na Loretańską szła z klasztornej celi. A nie z Garncarskiej.

Jakieś 8 godzin wcześniej kładłam się spać w całkiem nowym, czystym, niemalże ekskluzywnym pokoju pallotyńskiego domu pielgrzyma w Kigali.

Jakieś 14 godzin wcześniej spotkałam się z sR na lotnisku.

Jakieś 38 godzin wcześniej rozpoczynałam swoją podróż. W Krakowie. Obdarowana dodatkowym bagażem, gazem pieprzowym na rwandyjskie tygrysy i całą masą uścisków, dobrych życzeń oraz czegoś pięknego, czego nie trzeba było wyrażać, bo czuło się samo przez się. Tutaj chciałabym za to "coś" podziękować, choć tę wdzięczność też wyrazić jest mi ciężko. Czy dwa razy żegnana przez tych samych Ludzi, to już tradycyjnie przez nich żegnana? :)

Cała podróż minęła bardzo przyzwoicie. Nie mam w zwyczaju narzekać (przynajmniej od jakiegoś czasu), więc nieoczekiwaną zmianę trasy ostatniego samolotu i międzylądowanie w Bujumbura odczytajcie jako ciekawą przygodę. Tak samo dosiadającego się tamże, niesamowicie zmęczonego, natychmiast zasypiającego i niepanującego nad swoim ciężkim ciałem, lepkiego od potu Indusa (Indyjczyka), który to Indus (Indyjczyk) zdecydowanie bardziej nie panował nad swoim ciałem w moim kierunku, niż w kierunku równie spoconego Afrykańczyka, siedzącego z jego drugiej strony. Ach te przygody. Całą wtorkową liturgię godzin udało mi się dzięki nim odmówić. Bo przecież jak są przygody, to spać się nie da!

No, ale jestem już tu i jest dobrze. Czuję się tak bardzo pod opieką! Wszystkie moje wątpliwości, które wielu z Was miało okazję ode mnie usłyszeć przed wyjazdem, zniknęły. Jak ręką odjął. Postawiłam stopę na tej ziemi, uroniłam jeszcze kilka łez smutku i wzruszenia, i koniec. Przeszło. Jestem u siebie, wiem to. I przypominając sobie słowa Bartka: to nie jest tak, że coś mnie gdzieś mija, bo to zostawiłam. Rzeczy, momenty, sytuacje  nas nie mijają, tylko wydarzają się. A dla nas wydarzają się inne. Bardziej odpowiednie na konkretny czas. Na przykład teraz wcale nie mija mnie "bardzo franciszkowe" spotkanie WueFu. Ono się odbywa, dzieje się i wypełnia. A mnie dane jest przeżywać coś innego, równie pięknego i dla mnie właśnie zaplanowanego. Piękne jest jeszcze to, że czas mamy ten sam i że jak ja mam tu teraz 20:43, to i u Janka na Litewskiej jest 20:43. I myślę sobie o Was siedzących tam i rozkminiających dzieje Franciszka i czuję z Wami wspólnotę! I kibicuję: POWODZENIA!

I kończę na dziś, bo jeszcze muszę odespać.

PS. Mam nadzieję, że komary, które mnie tu atakują nie są malaryczne. Nie mogę znaleźć mojej muggi!

poniedziałek, 6 lipca 2015

Kiedy Bóg mówi do ciebie wprost

Jakby mi było mało zapewnień z Jego strony, albo jakbym przez przypadek Mu nie uwierzyła (no właśnie!), to na sam wyjazd dostałam taką oto patronkę dnia http://brewiarz.pl/czytelnia/swieci/07-06a.php3 Nic, tylko rzucić te salony i jechać.
I już więcej się nie bać!

A potem wracać, jak Jakub. Rdz 28, 10-22a Po sześciu, lub dziewięciu miesiącach.

Czeka mnie blisko 20h podróży. Będę wdzięczna za każdą modlitwę, dobrą myśl, wspomnienie. Sama też będę Was polecać Najwyższemu, zostawiając ślady na niebie.
Dam znać jak już się tam znajdę i odnajdę.

Pax!

https://www.youtube.com/watch?v=teJtMRjR_tY

poniedziałek, 29 czerwca 2015

Powrót

Przeszło rok czasu bez zaglądania Tu.
Wracam Tu i wracam Tam. A właściwie wracam Tu, BO wracam Tam. Prawdziwy obraz się nie zatarł. Został jedynie zamknięty za grubą szybą braku czasu na poskładanie i zapisanie myśli. Mam nadzieję, że Tam, gdzie czas płynie inaczej, na powrót zacznie rozbrzmiewać bicie serca.
Ja jestem. Wciąż jestem. I trwam.
I wracam.

Wracam do tych, którzy potrzebują; wracam po to, aby ich bogactwo było mi pomocą w moim niedostatku.

Jeszcze tydzień.


2 Kor 8,7-15
...więc udzielam wam rady, a to przyniesie pożytek wam, którzy zaczęliście już ubiegłego roku nie tylko chcieć, lecz i działać. Doprowadźcie teraz to dzieło do końca, aby czynne podzielenie się tym, co macie, potwierdzało waszą chętną gotowość.