Niedziela, 02.02 Początek Przygody i już przygody
Myślę, że to nie przypadek, że dzień naszego wylotu z Polski
przypadł na uroczystość Ofiarowania. Ofiaruję
Tobie całe życie me, zacznę od dwóch miesięcy zapomnienia o sobie.
Dzień wcześniej, w sobotę, podczas wieczornej Mszy świętej
miałam kryzys związany z zaufaniem – zbyt dużo spraw chciałam ogarnąć sama i
nie mogłam pogodzić się z tym, że nie daję rady. Miałam też do siebie żal, że
nie poświęciłam tego dnia tyle czasu ile powinnam i planowałam na przygotowania
do wyjazdu, ale „zmarnowałam” go na rozmowy i obiad poza domem. Oczywiście nie
było to żadne marnotrawstwo, bo już dawno mi się tak dobrze i poważnie z Fri nie
rozmawiało. Wieczorny kryzys natomiast został zakończony próbą zaakceptowania
bezsilności i aktem zawierzenia. A więc nic lepszego stać się nie mogło.
Niedzielne przedpołudnie i wczesne popołudnie minęło nam na
przepakowywaniu bagaży, które już raz przepakowywałam poprzedniej nocy, dzięki
czemu z soboty na niedzielę spałam całe trzy godziny. Ale dobrze, bo wzięliśmy
dzięki temu wszystko, co planowaliśmy. Pożegnalno – imieninowy obiad rodzinny
zjedliśmy w gronie powiększonym o nasz afrykański team i jego organizatorkę,
niezastąpioną Kachę. Byliśmy już właściwie gotowi do wyjazdu na lotnisko, kiedy
okazało się, że Kjub zagubił gdzieś swój piękny, zgrabny, czarny portfelik z
wizerunkiem żubra, zawierający bagatelną sumę 1000 euro przeznaczoną na
dzieciaki, jego własne afrykańskie kieszonkowe oraz dokumenty. Szukaliśmy,
szukaliśmy i nic. Dwa domy, samochód i ewentualne inne miejsca, nie omijając
torebek wszystkich cioć będących na obiedzie. Diabeł ogonem, a tu zaraz
samolot! Modły do Antoniego nie pomagały. Kjub na szczęście nie zgubił
paszportu, więc do samolotu wsiąść mógł. Zatem pożegnałam się ze wszystkimi
Moimi i zebraliśmy się, bo czymże jest strata tysiaka i jakichś na-ten-moment-niepotrzebnych
papierków, do straty trzech samolotów i dwóch miesięcy wolontariatu w
Afryce? Dotarliśmy na lotnisko,
nadaliśmy bagaże - w ostatniej chwili dostałam jeszcze gaz pieprzowy „na
tygrysy” od jednego z członków mojego komitetu pożegnalnego (tak, właśnie tego
komitetu – przyjechali!!! (-: ) i powoli (bo mieliśmy jeszcze trochę czasu)
kierowaliśmy się we wskazaną nam przy odprawie stronę. Komiet pożegnalny
pożegnał mnie ostatecznie u drzwi lotniskowej kaplicy i udaliśmy się do kontroli bezpieczeństwa. Zaraz przed nią pożegnałam się z Mamu i Kachą i poddałam się
kontroli. Kjub natomiast z jakiegoś powodu jeszcze z nimi został. Jak się
okazało, Antek wcale nie próżnował! Na telefon Kjuba zadzwonił zabierzowski
policjant z informacją, że prawdopodobnie posiadają coś, co do niego należy.
Kacha rzuciła więc hasło obsłudze lotniska, że policja jedzie tu z portfelem
jednego z pasażerów samolotu, który swój odlot ma za pół godziny. W pewnym
momencie Kjub dostał swoje lotniskowe „pięć minut” – wzywano go przez
radiowęzeł; panie z obsługi biegały,
żeby go znaleźć i przekazać informację: „będziemy czekać, w razie potrzeby
wstrzymamy lot”. Policjanci byli w
drodze (swoją drogą zastanawiam się, czy jechali na sygnale (-: ). Nadszedł już
ostateczny czas wejścia na pokład samolotu, więc my z Marcinem się tam
udaliśmy. Kjub natomiast czekał dalej. My już prawie wchodziliśmy do samolotu
kiedy podjechał w jego okolice zupełnie pusty lotniskowy autobus z jedynym
Kjubem na pokładzie. Udało się! Portfel znalazł jakiś uczciwiec i z całą
zawartością zawiózł na policję. Tej ostatniej natomiast udało się zdążyć na
lotnisko chwilę przed odlotem naszego samolotu. Nic dziwnego – Antka szturmowali
modłami wszyscy, z którymi się żegnałam! ;-)
Poniedziałek 3.02 Docieranie z przecieraniem. Na miejsce i oczu ze zdumienia.
Ten dzień, jak każdy dzień, zaczął się równo o północy, ale
jak żaden dotychczas - w samolocie lecącym z Frankfurtu do Addis Abeba.
Niewygodne spanie, spreparowane jedzenie podawane przez piękne afrykańskie stewardesy,
filmy do wyboru wyświetlane z fotela przede mną, trochę książki. Wylądowaliśmy
o świcie w etiopskiej stolicy i okazało się, że czekają nas 4 godziny czekania
na kolejny samolot w dość dużym terminalu z ogromną ilością krzeseł dla
podróżnych w tranzycie ale bez dostępu do jakiegokolwiek sklepu. Zatem o butelkowanej
wodzie nie było mowy, a po nocy spędzonej w powietrzu samolotowym woda była
właśnie tym, czego najbardziej nam brakowało. Na sklepy mogliśmy jedynie
popatrzeć przez szklaną ścianę, ciągnącą się wzdłuż całego terminalu. To czego
tam nie brakowało, to krzesła, szyby i ciągi komunikacyjne. Nie brakowało też
ekranów wyświetlających informacje, natomiast ekranom zdecydowanie brakowało
wymaganych przez podróżnych treści lub w ogóle źródła zasilania. Trzeba się
było naszukać, żeby znaleźć informacje o kolejnym locie, więc robiłam sobie co
jakiś czas piesze wycieczki po terminalu w poszukiwaniu działającego w
prawidłowy sposób ekranu, z którego można było się czegoś dowiedzieć. Było tych
wycieczek kilka ponieważ na informacje o naszym locie trzeba było poczekać.
Zwiedziłam przy okazji dwie dostępne w tym wielkim terminalu toalety (w sumie 5
kabin), z których jedna wyglądała jakby jej w pierwotnym projekcie lotniska nie
było – ot, wstawiona biała buda pod wielką terminalową ścianę, wszystko stworzone z jakiegoś
materiału drewnopochodnego z wyjątkiem ustępu i umywalki (na szczęście!). W
drugiej natomiast nie zamykały się drzwi, jakby to zupełnie nie przeszkadzało w
korzystaniu z niej. Ja nie narzekam, bo do trudnych warunków jestem
przyzwyczajona, mnie tylko zastanawiała wzajemna nieprzystawalność wielkiego, stalowo-szklanego terminalu i terminalowych toalet. Trudno się było pozbyć
myśli, że jesteśmy w miejscu, któremu daleko jeszcze do standardów
europejskich, choć z widocznymi ambicjami.
Kiedy udało nam się wylądować w Kigali, a był moment, że
bałam się, iż to już nigdy nie nastąpi, czekało nas godzinne załatwianie spraw
wizowych. Przede wszystkim było to stanie w kolejce, podczas którego
odwiedziłam sklep bezcłowy i za wcześniejszą namową wujka Krzysia kupiłam sobie
gin, do codziennej profilaktyki antybakteryjnej żołądka. Pisząc to, właśnie
sączę go w popularnym drinku z tonikiem (profilaktyka antymalaryczna) i dochodzę
do wniosku, że nie jestem fanką tego połączenia. Wolę chyba sam gin, szybko i
na raz. Przynajmniej się go nie czuje. Na lotnisku przywitały nas dwie polskie
przedstawicielki Instytutu w Kibeho, wolontariuszka Ana i s. Bogusława wraz z
panem kierowcą, Ruandyjczykiem, Misterem Anzelme, popularnie zwanym Niuniem.
Pan Niunio to przesympatyczny człowiek, i nasz kandydat na niekwestionowanego
lidera rajdu Paryż-Dakar. Droga z Kigali do Kibeho to dwie godziny jazdy po
krętym, górskim asfalcie z wszelkimi możliwymi przejawami łamania przepisów (wyprzedzanie
ciężarówek pod górę i na zakręcie jest na pierwszym miejscu listy i mam
nadzieję, że Mamu tego nie czyta!) oraz godzina po czerwonym szutrze usianym dziurami
utworzonymi na skutek ulewnych deszczy, po którym Niunio jeździ prawie jak po asfalcie. Jeśli ktoś z Was myśli, że po polsich drogach jeżdżą piraci, to zapraszam tutaj, żeby się
przekonał, co tak naprawdę oznacza piracenie. W Hiszpanii widziałam już wiele
zaskakujących drogowych sytuacji, ale to się w ogóle nie umywa do tutejszych.
Na ludzi, którzy tu tłumnie chodzą po ulicach, na rowerzystów, motocyklowe
taksówki i zbyt wolno jadące samochody trąbi się tylko i w ten sposób toruje
się drogę. Powoli się do tego przyzwyczajam, bo już taka droga Kibeho-Kigali
trzy razy za nami, a to z powodu zapomnianego bagażu – we wtorek
zorientowaliśmy się, że czegoś nam brakuje i trzeba było wracać po to do
stolicy. Na szczęście bagaż się znalazł. W drodze powrotnej, po ciemku i po ulewnych
deszczach, na szutrze zamienionym w glinę stanęła w poprzek drogi ciężarówka.
Żeby koło niej przejechać musieliśmy zahaczyć jednym kołem o rów melioracyjny…
Skończyło się na pchaniu Toyoty, spod kół której wydobywał się błotny prysznic.
Ale udało się, i brudni i zadowoleni dotarliśmy szczęśliwie do Instytutu.
Trudno mi opisać radość siostrzyczek z darów, które
otrzymały. Bielizna dla dzieciaków, śliniaki, sukienki, piłki, lekarstwa,
lalki, czapeczki, buciki - wszystko to zajęło nam prawie całe trzy ogromniaste
bagaże.
Pierwszym dzieckiem, które osobiście tu poznałam jest Anita,
dziewczynka tak na moje oko 8-10 letnia. To było bardzo miłe spotkanie, ale obawiam się, że
samodzielnie jej nie rozpoznam – dość dużo jest tutaj dzieci i przez ogolone
głowy wszystkie, poza albinosami rzecz jasna, na pierwszy rzut oka wyglądają podobnie. Potrzeba czasu i częstego
przebywania z nimi, aby się ich nauczyć. Dziś (środa) wizytowałam pierwszą lekcję (matematykę!)
w tutejszej szkole i możliwe, że część osób z klasy szóstej będę już potrafiła
rozpoznać. Było ich jedynie dziewięć, ale to naprawdę nie jest łatwe. Na pewno
w pamięć zapadł mi Gilbert, najmniejszy z klasy wzrostem, lecz największy
łobuzerstwem. Bardzo żywotny i bardzo uroczy. Niesamowicie ciekawe doświadczenie - taka lekcja z niewidomymi dziećmi, szczególnie dla takiej mnie, co to prawie nigdy z tym problemem niepełnosprawności nie miała do czynienia.
Dzięki za poświęcenie uwagi tej przydługawej relacji, gratuluję wytrwania i nie obiecuję, że będzie lepiej.
Murakoze! :)