piątek, 28 lutego 2014

dobrý deň

Wczoraj miałam naprawdę dobry dzień. Dobry dzień jest wtedy, kiedy udaje mi się uniknąć bycia mimowolnym słuchaczem. Mogę czerpać wtedy z tego, co czerpania jest warte i nic owego czerpania nie zaburza. Dość powiedzieć, że było bardzo ciepło, słonecznie i ani trochę nie padało, a dzień wcześniej byłam przekonana, że pora deszczowa rozhulała się już na dobre. Druga rzecz to pączki. Już sobie planowałam ponarzekać trochę, że cały internet wręcz ocieka tłuszczem ze smażenia, a że ja tutaj w Rwandzie ewentualnie mogę sobie spróbować... przypomnieć jak smakują. A tu masz - siostry zrobiły! Pyszne, z dżemem truskawkowym. I dostaliśmy całą michę. Zjadłam dwa po południu i dojechałam na nich do dzisiejszego śniadania. Zatem polska tłusta tradycja zaliczona.

Kolejna dobra rzecz to świeżutka, pachnąca, nie-tłusta (bo jedynie trzymiesięczna) wiza w paszporcie. Sama po nią pojechałam! To znaczy pojechałam z Kjubem, ale ja prowadziłam. Zaczyna mi się podobać jazda terenowa! Boję się, że jak wrócę do Polski, to przestanę w ogóle jeździć, bo mi będzie wrażeń brakowało na naszych wcale nie gładkich asfaltach. ;)

Na zaliczenie wczorajszego dnia do dobrych złożyła się też moja kolejna wizytacja na lekcji pierwszej klasy szkoły drugiego stopnia, popularnie zwanej klasą siódmą. Tym razem była to lekcja fizyki, na której przeprowadzane było doświadczenie, dzięki któremu otrzymana została masa i objętość powietrza z piłki futbolowej, jednej z tych, które tu ze sobą przywieźliśmy. A wszystko po to, żeby obliczyć jego gęstość. Super sprawa - nie przypominam sobie, żeby mi się tak kiedykolwiek podobały lekcje fizyki...

Bardzo ważna dobroć na liście wczorajszych dobroci, to nasze wolontariackie luźne wyjście "na wioskę". Monika, wolontariuszka ze słowackiej pomocy, pracująca w Kibeho jako nauczycielka zawodu: gospodyni domowa, pokazała nam swoją "działkę". Również dosłownie, bo poza gotowaniem, szyciem ubranek dla dzieci czy robieniem mydeł z oleju palmowego, wraz z tutejszymi kobietami uprawia kilka poletek z kukurydzą, słodkimi ziemniakami, kapustą i innymi niezbędnymi do życia płodami ziemi. Piękna rzecz. Szkoda tylko, że niedoceniana. Monika codziennie przychodzi do pracy, z której nie czerpie żadnych materialnych korzyści, jest tutaj dla tych kobiet, żeby pomóc im się rozwijać, a ich zwyczajnie nie ma. Albo jest garstka. To wszystko powinno hulać, bo są ku temu możliwości, ale niestety - ledwo przędzie. Ja się pytam: dlaczego? Nasuwa mi się prawdopodobna odpowiedź, ale o tym przy innej okazji. Następnie razem z Moniką udaliśmy się do Regina Pacis - domu pielgrzyma znajdującego się w pobliżu sanktuarium - posiedzieć przy butelce ulubionego napoju w świetle zachodzącego słońca. 


Dziś natomiast znów słuchałam różnych rzeczy.
Dlatego o dziś nie napiszę.

wtorek, 25 lutego 2014

Ślepi są ci, co widzą

Usilnie staram się zachwycić pięknem tego, co widzę siedząc na ganku dziewczęcego internatu. Otwieram uważnie oczy. Jestem świadoma tego piękna, ale zachwyt nie przychodzi łatwo. Walczę o choćby ochłap, namiastkę ucieczki od tego, co nieuniknione. Powoli zaczynam się dusić słowami niewypowiedzianymi na głos. Półszeptów mam już po dziurki w nosie. Gęstniejąca atmosfera paraliżuje moje ruchy i zamyka powieki. Odpływam. Chciałabym umieć zamknąć uszy i prawdziwie ujrzeć. Zobaczyć prawdę, którą ktoś widział kiedyś gdzieś pośrodku. Gubię się już w domysłach, dociekaniach, donosach, dowodach. Chcę odpowiedzi, odpowiedzialności, odreagowania. Nie chcę odwetu. Boję się, że jednak będzie. Nieuniknione ma to do siebie, że w końcu się wydarza.
Jestem bezradna.
Ty nie jesteś. Bo Jesteś. I jesteś w stanie odwrócić bieg i przywrócić zachwyt.
Błagam.

Azariasz już do nas wrócił. Jest na lekach, opiekuje się nim jego starszy brat. Byli dziś w szpitalu psychiatrycznym. Jutro znów tam jadą poszerzyć doktorowi ogląd sytuacji. O ile rzeczywiście najważniejszy będzie Azariasz, a nie urażona duma jednych, drugich czy trzecich. Ślepi są ci, co widzą. Niewidomi widzą dużo więcej.

Bądźcie jak dzieci, a nie ich kosztem.

niedziela, 23 lutego 2014

Azariasz

Jest o czym pisać. Zdecydowanie. Nie zawsze jest jednak możliwość. To prąd wyłączają, to internet zabierają, to internet sam się zabiera i znika gdzieś przed najniższą kreseczką, to znowu całodniowa wyprawa na jakieś safari lub pół- do najbliższego miasta na targ, czy też nocny wypad do stolicy w celu odwiezienia kolegi na samolot. No żywcem nie ma kiedy wyjąć dwóch godzin na pisanie. A wszystko, o czym się chciało urasta do rozmiarów kilkudziesięciostronicowej książki. No bo i o prądzie, a w zasadzie jego braku; i o dzikich zwierzętach na wyciągnięcie ręki; o słodkich owocach i targowaniu; i o spaniu w Toyocie by można. I tych dwóch godzin nie starcza. Teraz na przykład mam godzinę piętnaście na skończenie i opublikowanie tego posta, gdyż po tym czasie Motorek idzie spać i my, siłą rzeczy, również. Motorek jest na chodzie prawdopodobnie przez dzisiejszą burzę - albo gdzieś walnęło i pozbawiło nas elektryczności, albo wyłączyli profilaktycznie i zapomnieli włączyć.
...
Drodzy, którzy to czytacie. Jest godzina 22:47. Przed godziną zadzwoniła s. Fabiana z prośbą o poprowadzenie samochodu. Właśnie wróciłam z nocnego nagłego wyjazdu do miejscowego dyspanseru. Zawieźliśmy tam Azariasza, chłopaka z siódmej klasy, z objawami traumy. Na razie nic nie wiemy, ale proszę, jeśli możecie, wesprzyjcie go modlitwą, dobrą myślą. On tego bardzo potrzebuje.

Z pisania dalszego dziś zatem nici. I tak się zdarza. Zaraz nie będzie prądu a i ja na razie nie mogę zebrać myśli. Obiecuję, że jeśli znajdę okazję, to napiszę coś jutro. A teraz dobrej nocy Wam i proszę, trzymajcie kciuki za Azariasza.

środa, 19 lutego 2014

...jak potłuczona ;)

No i gdzie bym się nie ruszyła, wychodzi na to, że usilnie szukam męża. Tu gdzie jestem panuje przesąd, że jeśli kobieta często tłucze naczynia i robi wokół siebie dużo hałasu to znaczy, że próbuje na siebie zwrócić uwagę płci przeciwnej. Domyślacie się już co mnie spotkało. Tak właśnie - wczorajszy dzień rozpoczął się i zakończył poszukiwaniami - rano stłukłam słoik z dżemem, a wieczorem talerz. ;) Całe szczęście, że nie rozwaliłam nic w ciągu dnia - a okazji było sporo! Wybraliśmy się bowiem do fabryki ceramiki użytkowej... Na miejscu zastaliśmy bardzo ciekawe zabudowania, wyglądające trochę jak skansen, na pierwszy rzut oka beż żywej duszy. Po zaglądnięciu do kilku zakamarków okazało się, że są żywe i nawet pracujące.
Tu pan toczy wazonik na kole

a tu panowie odszkliwiają
Fabryczka w Gathagara to prawdopodobnie największa (jedyna?) w całej Rwandzie pracownia ceramiczna. Taka zatrudniająca pracowników, no bo nie mówię tu o indywidualnych warsztacikach garncarskich, których pewnie znajdzie się więcej, choć niewiele więcej. Znajdzie się też jakiś jeden artsyta - ceramik. W Butare można zobaczyc jego dzieło - taki rwandyjski odpowiednik kamieniczek Gaudiego.
To prawdopodobnie jedyny taki budynek w Rwandzie - elewacja częściowo zdobiona ceramiką!



Nie wiem, może jest to oczywiste, ale wspomnę: glinę w Rwandzie znajduje się na polach. Nigdzie się jej nie kupuje - jak ktoś potrzebuje, to idzie poszukać. Jest tego trochę - są złoża gliny białej i czerwonej. Nam do naszej pracowni też taką przynoszą. Żeby było ciekawiej - na głowie, w wiaderkach lub rozwalających się workach polipropylenowych. I zawsze kobiety. W Gathagara taką polną glinę mieszają jeszcze w odpowiednich proporcjach z kaolinem i krzemem (których złoża też mają pod nosem), co i my powinniśmy zrobić, bo nasze próby po ostatnim ostrym wypale ciągle można połamać w palcach! (to się - mam nadzieję - do poszukiwań nie zalicza...) Wszystko, czego potrzeba do ulepszenia składu, gdzieś pod trawą pewnie można znaleźć. Zatem będziemy poszukiwać.

niedziela, 16 lutego 2014

Piłka w grze!

Pisałam Wam już o tym, że nasze dzieciaki są super? No bo wiecie, one naprawdę są świetne.
Dziś rano wybraliśmy się z szesnastką chłopaków do Księży Marianów, do Nyarushishi, jakieś trzy kilometry od nas. Tu na wieść, że wybieramy się grać w piłkę do Nyarushishi skacze się z radości. Skacze się dwa razy wyżej na wieść, że wybieramy się tam samochodami. Nie ma problemu z tym, że Eucharystia u marianów będzie w języku francuskim. I że trzeba wziąć ciuchy na przebranie, bo w kościelnych przecież nie będziemy grać. Przebieranie polega na tym, że ubieramy wszystko na siebie, czyli wyglądamy, jakbyśmy szli do kościoła, po czym zdejmujemy wierzchnią warstwę, co oznacza, że możemy iść grać; następnie po skończonej grze przebieramy się w kościółkowe - czyli z powrotem: na te, w których graliśmy, ubieramy te, które wcześniej ściągnęliśmy. Można? Można. Tym sposobem nie martwimy się o to jak położyć i gdzie zostawić, żeby potem nie pomylić i nie zapomnieć. No i nie trzeba tego wciąż nosić w rękach. Marcin wziął Toyotę, a do niej Zosię (polską wolontariuszkę uczącą m.in. matematyki) i trzynastu chłopaków; ja prowadziłam Maluszka (!), do którego zmieścił się jeszcze Kjub i trzej najmniejsi chłopcy. Jazda była krótka, ale bardzo dla dzieciaków atrakcyjna: rzucało, podrzucało, wiało w twarz i warczało. Na miejscu byliśmy przed 10, więc mieliśmy dobrą godzinę na to, żeby się wyszaleć na boisku z nowiuteńką piłką przywiezioną z Polski. Ja i Kjub staraliśmy się dokumentować to szaleństwo. :) Patrząc na biegających z piłą chłopaków nie chciało się wierzyć, że są niedowidzący, a niektórzy z nich zupełnie niewidomi!
Po skończonej grze (wynik 2:2), chłopcy zostali poczęstowani przez br. Łukasza wodą do mycia i picia. Następnie wszyscy udaliśmy się na Eucharystię, a po niej bracia marianie, br. Leszek i br. Grzesiek przywitali nas i oprowadzili po ich terenie. Widzieliśmy wielką rzeźbę Chrystusa miłosiernego, wykonaną przez meksykańską artystkę Gogy Farias i podarowaną braciom na misję przez Amerykanów. Marcin, Kjub i br. Grzesiek pomogli chłopakom wejść na postument, żeby też mogli zobaczyć
Ciekawa jestem, jak im sie podobała...
Do domu wróciliśmy inną drogą, żeby było jeszcze więcej frajdy z zarzucania i podrzucania. :) Ich uśmiech i radość z tych najprostszych rzeczy są dla mnie tu najważniejsze. Wszystko inne - problemy, które zawsze się znajdą, lubienia i nie-lubienia, interesy, nielojalność, narzekania, nieuczciwość, nieopamiętanie - są niczym, przy uśmiechu dziecka, które może się do ciebie przytulić.

Dzisiejsze przedpołudnie było niesamowite!
A po południu... czekały nas kolejne atrakcje! Powitalno - pożegnalny (Marcin wyjeżdża już za tydzień) występ wszystkich dzieci, którym to występem chciały podziękować także Wam, czytającym to, co tu opisuję, za  Wielkie Serce, jakim je obdarowaliście i wciąż obdarowujecie. One naprawdę doceniają to, że mogą spać na łóżkach, umyć się codziennie, uczyć się w szkole, że mają ładne ubrania, mają buty i zabawki. I że mają co jeść. Spacerując po okolicy spotykam mnóstwo dzieci, którym jest dużo gorzej, niż naszym podopiecznym. Bardzo mi ich żal. Ale wiem, że gdyby nie siostry i ich inicjatywa, naszym dzieciom byłoby jeszcze gorzej. Bo dzieci niewidome są wstydem dla rodziny, bo są obciążeniem, bo są bezużyteczne. No chyba, że wyśle się je na żebry. Czasem sobie myślę, że gdyby nie to, co tu się dzieje, wiele z nich mogłoby już nie żyć. I wtedy wiem, że jestem we właściwym miejscu.

P.S. Występy zawzięcie nagrywałam aż do wyczerpania baterii. Pokazywać będę po powrocie do Polski! :)

piątek, 14 lutego 2014

Maluszkiem do parku

Czwartek - the day off. Zaczęłam go od Eucharystii - w końcu udało mi się wstać! Dobrze trafiłam, bo była kolej naszych dzieciaków na śpiewanie. Śpiewają na zmianę z męską szkołą "zielonych sweterków" (o nich innym razem, może trochę się uzbiera). Jeśli uda mi się wstać znowu i trafię na tych drugich, będę miała okazję porównać. Nasza zgraja śpiewa bardzo mile dla ucha, wtóruje jej tamtam a całość intonuje jeden głos, należący zapewne do którejś z nauczycielek lub wychowawczyń. Nie widziałam, bo za daleko siedziałam. Jeszcze zobaczę. Jeśli wstanę.
Był plan, żeby wyjechać o wpół do ósmej. W Afryce realizacja założonych planów rządzi się swoimi, totalnie nieeuropejskimi prawami (choć południowcom z naszego kontynentu do Afrykańczyków niewiele brakuje). Widocznie udziela się to tu także Europejczykom, albowiem żaden autochton w podróż z nami się nie wybierał, a i tak wyjechaliśmy z godzinnym opóźnieniem. Do jazdy zaprzęgliśmy Maluszka - siostry mają tu poza Toyotą, którą obsługuje Niunio (choć Marcin tez miał już tę przyjemność), jeszcze jeden samochód, niejeżdżony podobno od roku. Maluszek to Suzuki Jimny, dużo, dużo mniejszy od Toyoty (stad jego imię), ale na ruandyjskich drogach radzi sobie całkiem nieźle. Początkowo przy odpaleniu wykazał niedyspozycję akumulatorową, ale przy odpowiednim potraktowaniu odpowiednimi kabelkami odpowiednio zaczął pracować. Celem naszej podróży był park narodowy Nyungwe - naturalna puszcza tropikalna oddalona od nas o jakieś 100 km. Dotarliśmy na miejsce koło południa. Wdrapaliśmy się po schodkach do bazy wypadowej na park, gdzie zostawiliśmy każdy po 60 USD... Trochę bolało, ale skoro już przejechaliśmy taki kawał - wierzcie mi 100 km w tutejszych warunkach, jest jak 300 w do-tej-pory-nam-znanych. A zatem TAKI kawał drogi tylko po to, żeby pocałować klamkę? No, nie. Poza tym kusiły nas małpy, no i most:
To nic, że na wejście do parku czekaliśmy półtorej godziny, które w założeniu miało być piętnastoma minutami. W myśl zasady, że to Afrykańczycy mają czas, a my Europejczycy mamy zegarki, piętnaście minut zamienione w półtorej godziny tylko nam zrobiło różnicę. Ostatecznie małpę (blue monkey) widzieliśmy całą jedną gdzieś wysoko w koronach drzew. Za to ciekawie było jej posłuchać jak nawołuje swoje stado - niesamowicie dziwny to dźwięk, który ciężko opisać; na moje ucho brzmiał bardziej jak spreparowany niż pochodzący od żywego stworzenia. Potem, w drodze powrotnej, na poboczu widziałam jeszcze dwie niebieskie myśląc najpierw, że to koty (koty!?). Podobno lubią przesiadywać na asfalcie w oczekiwaniu na jakichś naiwnych turystów, co to poczęstują je bananem. Bananów nie mieliśmy, bośmy nie są naiwni (a tak po prawdzie, to nikt nas nie uprzedził!). No a most... Były trzy - pierwszy przyprawił mnie o lekki niepokój, gdyż trząsł się tak i gibał na prawo i lewo, że wydawało mi się, iż w końcu mocniej gibnie się na którąś ze stron, a potem, zgodnie z prawem grawitacji wyląduję gdzieś w tropikalnych chaszczach, siedemdziesiąt metrów niżej i, co gorsza, nikt mnie potem nie znajdzie, bo - mądra - się ciuchami w puszczy maskuję. Ale z następnymi jakoś już poszło.
Do Kibeho wracaliśmy inną, dużo krótszą drogą, ryzykując, że możemy utknąć na którymś z mostów. W rzeczy samej - natknęliśmy się na naprawę jednego, a właściwie rekonstrukcję poprzedniego. Było trochę strachu, bo żeby przejechać, musieliśmy użyć tymczasowego mostu-prowizorki (tak jakby wszystkie mosty w Afryce nie były prowizorkami...), który poprzedzało wielkie błoto. Mieliśmy szczęście, bo tego dnia nie padało wiele, więc błoto było "przejezdne". Wystarczyło przełączyć Maluszka na napęd na cztery koła, włączyć dodatkową redukcję i poszło. A droga, którą wybraliśmy na powrót, poza tym, że dużo krótsza, była też o wiele ciekawsza - piękne widoki i duuuuużo wioseczek, a w nich masa mieszkańców pozdrawiających nas i krzyczących w naszą stronę, żeśmy są biali, jakbyśmy co najmniej nie byli tego świadomi. :)

wtorek, 11 lutego 2014

mroczna strona słonecznego kontynentu

Dziś byłam świadkiem porażki złego. Niejednej. O jednej napiszę.
Matka, Ruandyjka, karmiąca piersią niemowlę podczas Eucharystii. Ta sama kobieta, już bez dziecka, kuląca się w sobie, skrywająca twarz. Głuchy bełkot. Drgawki. Jęki. Krzyki. Pot. Ciało w paralitycznych spazmach. Piana z ust. Wrzaski. Ciało odrzucone w konwulsji zmiotło pół kościelnej ławki. Próba obezwładnienia nie-do-końca udana. Ciągłe wrzaski; właściwie już nie-ludzkie. Ciało skrępowane i z wielkim trudem wyniesione przez kilka osób. Niemowlę na ręku babki, uporczywie wpatrujące się w ścianę. Na ścianie zdjęcie Pierwszego Polaka Papieża. Pomóż jej. Zachowaj je.
W Afryce łatwo go zdemaskować. W każdym razie łatwiej niż w Europie. Jest słaby lub zbyt oczywisty. Oferuje się jako ten, który może to, czego nie zrobi Ten, który wszystko może. Łatwo mu się tu ufa.
Dziś został zdemaskowany. Uwolniło się spod jego władzy kilka lub nawet kilkanaście osób. Uciekł jak tchórz, którym jest.
Oczywiście dzięki Temu, który wszystko może.

Po takich przedpołudniowych doświadczeniach i zachęcona pięknie jaśniejącym słońcem, postanowiłam wybrać się na spacer. Chciałam pozwiedzać okolicę, miałam nadzieję na chwilę uważności w samotności, w otoczeniu przyrody. Nic bardziej mylnego. Ruanda to bardzo mały kraj, z bardzo dużą liczbą mieszkańców. Zastanawiam się, czy istnieje w ogóle możliwość jakiegokolwiek niespotkania nikogo po drodze. Prawdopodobnie nie. A każdy spotkany albo cię pozdrowi, albo zrówna z tobą swoje kroki, albo zażąda od ciebie pieniędzy lub słodyczy, albo stojąc w miejscu będzie cię śledził, aż znikniesz z jego pola widzenia. W końcu jesteś biały, wiec na pewno na pozdrowienie odpowiesz, a tak na prawdę jesteś tu po to, żeby dać. Cokolwiek, ale dać - to twoje zadanie. Tu nie ma samotności. Choć momentami było całkiem sympatycznie. Taką oto eskortę miałam przez dobrych kilkaset metrów wędrówki:
Dziewczynki nie chciały ani pieniędzy, ani cukierków. Podobało im się to, że idę, jestem biała, mam aparat i mogę zrobić zdjęcie a potem im je pokazać. :)

niedziela, 9 lutego 2014

niech świeci wasze światło przed ludźmi

Wczoraj i dziś razem z s. Bogumiłą rozdałyśmy dzieciakom część rzeczy, które tu przywieźliśmy. Największym zainteresowaniem cieszyły się, rzecz jasna, lalki baby-born. Najlepsze są takie co to płaczą i się śmieją i mają zamykane powieki z rzęsami. Mieliśmy też ze sobą taką "starszą" lalkę, wyglądająca na ok. roczne dziecko, z dłuższymi włosami i mówiącą "mama", "tata" - też zrobiła furorę! I wiem na pewno, że jeśli ktoś z Was, lub ktoś z Waszych rodzin miałby takie lalki na zbyciu i nie wiedział co z nimi zrobić, to śmiało można tutaj wysłać, albo przekazać jakoś Moim tak, żeby ostatecznie trafiły do Kachy, która już będzie wiedzieć, co dalej z nimi zrobić. Wam może już niepotrzebne, tutaj sprawią wiele radości! Mamy tę radość na zdjęciach i filmach, ale wybaczcie - dziś już nic nie wrzucę, bo zaraz zostaniemy bez prądu. Od rana nie ma tu elektryczności w całej okolicy. Siostry na szczęście mają swój agregat, pieszczotliwie zwany "Motorkiem", dlatego jest ok. Ale Motorek kończy swą pracę na dziś o 22:30 czasu lokalnego, więc, chcąc nie chcąc, razem z Motorkiem idziemy spać.

Chcę jeszcze tylko napisać, że nasze dzieciaki są świetne. Serio. Im więcej się o nich dowiaduję, tym bardziej jestem pod wrażeniem. Niektóre tak bardzo skrzywdzone, szczególnie przez najbliższych, a obdarowane miłością, opieką i zainteresowaniem w Kibeho, oddają podwójnie. Wdzięczność nie zawsze maluje się na ich twarzach, bo my przyzwyczajeni jesteśmy wdzięczność odczytywać z oczu. Tutaj często ich brakuje, lub na stałe są zamknięte. Tutaj wdzięczność czuje się w dotyku i uścisku dłoni. I w powietrzu.


Dzisiejsze: Iz 58,7-10

Dziel, zaproś, wspomóż a zajaśniejesz, i gdy poprosisz zostaniesz wysłuchany.

piątek, 7 lutego 2014

Rzecz o tutejszej rzeczy-wistości.


Jestem tu już czwarty dzień, więc opowiem Wam trochę o tym, co widzę i przeżywam na co dzień.
Instytut w Kibeho znajduje się w pięknym miejscu, w prowincji Butare, na południu Ruandy. Położony jest na wzgórzu, z którego roztacza się widok na sąsiednie, jemu podobne; wszystkie w kolorach soczystej zieleni bujnej roślinności i ceglanej czerwieni tutejszego podłoża. Na ogrodzonym terenie instytutu mieści się kilka zabudowań: klasztor sióstr, dwa internaty, budynek gospodarczy z pralnią i kuchnią, i tzw. "stara" szkoła, w której znajduje się biuro i internat oraz sale lekcyjne maluchów. Stara, ponieważ jest też nowa - zaraz za murem, w której dzieci już się uczą, choć to wciąż plac budowy. Domyślam się też, że poniżej tych zabudowań, które są mi już znane, znajduje się jakaś obora, bo z opowieści wiem (i z racji pysznego sera i masła codziennie na stole), że mają tu krowę i cielęta. Ciągle wybieram się, żeby je zobaczyć. :) Poniżej klasztoru znajduje się pole z siostrzanymi grządkami, które również obfitują w nasze codzienne pożywienie. My, wolontariusze (aktualnie jest nas siedmioro) posiłki jadamy w budynku gospodarczym - mamy tam swoją jadalnię z lodówką i wszystkim innym, czego potrzeba, z racji sąsiedztwa z kuchnią. W kuchni pracuje kilka kobiet, tzw. Mam (widuję też czasem mężczyzn) a szefuje im Mama Bernadetta, która już przy przywitaniu zdążyła powiedzieć mi, że mnie kocha. Moje imię jest częste w jej rodzinie i ona sama chyba ma tak na drugie lub trzecie, więc jasna sprawa, że czuje tę bliskość. :)
Prawie każda pozdrowiona tu osoba próbuje nauczyć nas czegoś nowego w języku kinya. Na razie znam kilka podstawowych słówek: pozdrowienie dopołudniowe i popołudniowe, "dziękuję", "tak" oraz "biały" i "biali". Oni się tu bardzo cieszą, kiedy ów biały (umuzungu) powie coś do nich w kinya, więc postanowiłam nie ustawać w nauce! Zobaczymy ile jestem w stanie nauczyć się przez dwa miesiące.
Tutejsi ludzie bardzo lubią też śpiewać. Właśnie teraz siedzę sobie w swoim pokoiku, i zza drzwi słyszę śpiew pani sprzątającej internat, która nuci wciąż jakąś ładną melodię (trochę przypomina mi jedną z polskich kolęd - nie wykluczone, że nią jest). Dzięki temu czuję się trochę jak u siebie na Garncarskiej, bo tam też często słyszę śpiewy, choć ostatnimi czasy w zgoła innym repertuarze. ;)
Sióstr jest tutaj pięć, cztery Polki i jedna Ruandyjka: najstarsza - s. Rafaela, dyrektor szkoły - jest tu od początku, bardzo znana i szanowana w okolicy i prawdopodobnie też w całej Ruandzie; s. Fabiana, szefowa pod nieobecność s. Rafaeli;
s. Bogusława, zajmująca się edukacją i s. Bogumiła, dbająca o zdrowie dzieciaków - obie dość "świeże", przyjechały tu jesienią zeszłego roku; oraz s. Hiacynta, ruandyjska postulantka.
Dzieciaków jest mnóstwo i właściwie, jeśli aktualnie nie są na lekcjach, lub nie ma jeszcze ciszy nocnej, wciąż je słychać. :) One też śpiewają, puszczają muzykę, bawią się lub odrabiają lekcje (co też jest równoznaczne z hałasem, bo część z nich, ci zupełnie niewidomi, odrabiają lekcje na maszynach brajlowskich). Codziennie rano o szóstej budzą mnie krzykami i śpiewami, wychodząc na Mszę do pobliskiego kościoła. :) Jeszcze nie udało mi się z nimi wybrać, bo chyba wciąż odsypiam podróż i zmianę klimatu, ale zamierzam w niedługim czasie to uczynić.
Naszą pracę zaczynamy w sobotę. Będziemy mieć trzy razy w tygodniu zajęcia z nauczycielami. Tak to będzie wyglądać w tym miesiącu. A w marcu może spróbujemy popracować z dziećmi i poobserwować, jak sprawdzają się nauczyciele. Piece już są ustawione, pozostaje tylko je podłączyć, ale najpierw trzeba kupić więcej kabli i pasujące wtyczki.

Powoli się rozkręcamy! :)

środa, 5 lutego 2014

Przydługawo


Niedziela, 02.02 Początek Przygody i już przygody
Myślę, że to nie przypadek, że dzień naszego wylotu z Polski przypadł na uroczystość Ofiarowania. Ofiaruję Tobie całe życie me, zacznę od dwóch miesięcy zapomnienia o sobie.
Dzień wcześniej, w sobotę, podczas wieczornej Mszy świętej miałam kryzys związany z zaufaniem – zbyt dużo spraw chciałam ogarnąć sama i nie mogłam pogodzić się z tym, że nie daję rady. Miałam też do siebie żal, że nie poświęciłam tego dnia tyle czasu ile powinnam i planowałam na przygotowania do wyjazdu, ale „zmarnowałam” go na rozmowy i obiad poza domem. Oczywiście nie było to żadne marnotrawstwo, bo już dawno mi się tak dobrze i poważnie z Fri nie rozmawiało. Wieczorny kryzys natomiast został zakończony próbą zaakceptowania bezsilności i aktem zawierzenia. A więc nic lepszego stać się nie mogło.
Niedzielne przedpołudnie i wczesne popołudnie minęło nam na przepakowywaniu bagaży, które już raz przepakowywałam poprzedniej nocy, dzięki czemu z soboty na niedzielę spałam całe trzy godziny. Ale dobrze, bo wzięliśmy dzięki temu wszystko, co planowaliśmy. Pożegnalno – imieninowy obiad rodzinny zjedliśmy w gronie powiększonym o nasz afrykański team i jego organizatorkę, niezastąpioną Kachę. Byliśmy już właściwie gotowi do wyjazdu na lotnisko, kiedy okazało się, że Kjub zagubił gdzieś swój piękny, zgrabny, czarny portfelik z wizerunkiem żubra, zawierający bagatelną sumę 1000 euro przeznaczoną na dzieciaki, jego własne afrykańskie kieszonkowe oraz dokumenty. Szukaliśmy, szukaliśmy i nic. Dwa domy, samochód i ewentualne inne miejsca, nie omijając torebek wszystkich cioć będących na obiedzie. Diabeł ogonem, a tu zaraz samolot! Modły do Antoniego nie pomagały. Kjub na szczęście nie zgubił paszportu, więc do samolotu wsiąść mógł. Zatem pożegnałam się ze wszystkimi Moimi i zebraliśmy się, bo czymże jest strata tysiaka i jakichś na-ten-moment-niepotrzebnych papierków, do straty trzech samolotów i dwóch miesięcy wolontariatu w Afryce?  Dotarliśmy na lotnisko, nadaliśmy bagaże - w ostatniej chwili dostałam jeszcze gaz pieprzowy „na tygrysy” od jednego z członków mojego komitetu pożegnalnego (tak, właśnie tego komitetu – przyjechali!!! (-: ) i powoli (bo mieliśmy jeszcze trochę czasu) kierowaliśmy się we wskazaną nam przy odprawie stronę. Komiet pożegnalny pożegnał mnie ostatecznie u drzwi lotniskowej kaplicy i udaliśmy się do kontroli bezpieczeństwa. Zaraz przed nią pożegnałam się z Mamu i Kachą i poddałam się kontroli. Kjub natomiast z jakiegoś powodu jeszcze z nimi został. Jak się okazało, Antek wcale nie próżnował! Na telefon Kjuba zadzwonił zabierzowski policjant z informacją, że prawdopodobnie posiadają coś, co do niego należy. Kacha rzuciła więc hasło obsłudze lotniska, że policja jedzie tu z portfelem jednego z pasażerów samolotu, który swój odlot ma za pół godziny. W pewnym momencie Kjub dostał swoje lotniskowe „pięć minut” – wzywano go przez radiowęzeł; panie z obsługi  biegały, żeby go znaleźć i przekazać informację: „będziemy czekać, w razie potrzeby wstrzymamy lot”.  Policjanci byli w drodze (swoją drogą zastanawiam się, czy jechali na sygnale (-: ). Nadszedł już ostateczny czas wejścia na pokład samolotu, więc my z Marcinem się tam udaliśmy. Kjub natomiast czekał dalej. My już prawie wchodziliśmy do samolotu kiedy podjechał w jego okolice zupełnie pusty lotniskowy autobus z jedynym Kjubem na pokładzie. Udało się! Portfel znalazł jakiś uczciwiec i z całą zawartością zawiózł na policję. Tej ostatniej natomiast udało się zdążyć na lotnisko chwilę przed odlotem naszego samolotu. Nic dziwnego – Antka szturmowali modłami wszyscy, z którymi się żegnałam! ;-)

Poniedziałek 3.02 Docieranie z przecieraniem. Na miejsce i oczu ze zdumienia.
Ten dzień, jak każdy dzień, zaczął się równo o północy, ale jak żaden dotychczas - w samolocie lecącym z Frankfurtu do Addis Abeba. Niewygodne spanie, spreparowane jedzenie podawane przez piękne afrykańskie stewardesy, filmy do wyboru wyświetlane z fotela przede mną, trochę książki. Wylądowaliśmy o świcie w etiopskiej stolicy i okazało się, że czekają nas 4 godziny czekania na kolejny samolot w dość dużym terminalu z ogromną ilością krzeseł dla podróżnych w tranzycie ale bez dostępu do jakiegokolwiek sklepu. Zatem o butelkowanej wodzie nie było mowy, a po nocy spędzonej w powietrzu samolotowym woda była właśnie tym, czego najbardziej nam brakowało. Na sklepy mogliśmy jedynie popatrzeć przez szklaną ścianę, ciągnącą się wzdłuż całego terminalu. To czego tam nie brakowało, to krzesła, szyby i ciągi komunikacyjne. Nie brakowało też ekranów wyświetlających informacje, natomiast ekranom zdecydowanie brakowało wymaganych przez podróżnych treści lub w ogóle źródła zasilania. Trzeba się było naszukać, żeby znaleźć informacje o kolejnym locie, więc robiłam sobie co jakiś czas piesze wycieczki po terminalu w poszukiwaniu działającego w prawidłowy sposób ekranu, z którego można było się czegoś dowiedzieć. Było tych wycieczek kilka ponieważ na informacje o naszym locie trzeba było poczekać. Zwiedziłam przy okazji dwie dostępne w tym wielkim terminalu toalety (w sumie 5 kabin), z których jedna wyglądała jakby jej w pierwotnym projekcie lotniska nie było – ot, wstawiona biała buda pod wielką terminalową ścianę, wszystko stworzone z jakiegoś materiału drewnopochodnego z wyjątkiem ustępu i umywalki (na szczęście!). W drugiej natomiast nie zamykały się drzwi, jakby to zupełnie nie przeszkadzało w korzystaniu z niej. Ja nie narzekam, bo do trudnych warunków jestem przyzwyczajona, mnie tylko zastanawiała wzajemna nieprzystawalność wielkiego, stalowo-szklanego terminalu i terminalowych toalet. Trudno się było pozbyć myśli, że jesteśmy w miejscu, któremu daleko jeszcze do standardów europejskich, choć z widocznymi ambicjami.
Kiedy udało nam się wylądować w Kigali, a był moment, że bałam się, iż to już nigdy nie nastąpi, czekało nas godzinne załatwianie spraw wizowych. Przede wszystkim było to stanie w kolejce, podczas którego odwiedziłam sklep bezcłowy i za wcześniejszą namową wujka Krzysia kupiłam sobie gin, do codziennej profilaktyki antybakteryjnej żołądka. Pisząc to, właśnie sączę go w popularnym drinku z tonikiem (profilaktyka antymalaryczna) i dochodzę do wniosku, że nie jestem fanką tego połączenia. Wolę chyba sam gin, szybko i na raz. Przynajmniej się go nie czuje. Na lotnisku przywitały nas dwie polskie przedstawicielki Instytutu w Kibeho, wolontariuszka Ana i s. Bogusława wraz z panem kierowcą, Ruandyjczykiem, Misterem Anzelme, popularnie zwanym Niuniem. Pan Niunio to przesympatyczny człowiek, i nasz kandydat na niekwestionowanego lidera rajdu Paryż-Dakar. Droga z Kigali do Kibeho to dwie godziny jazdy po krętym, górskim asfalcie z wszelkimi możliwymi przejawami łamania przepisów (wyprzedzanie ciężarówek pod górę i na zakręcie jest na pierwszym miejscu listy i mam nadzieję, że Mamu tego nie czyta!) oraz godzina po czerwonym szutrze usianym dziurami utworzonymi na skutek ulewnych deszczy, po którym  Niunio jeździ prawie jak po asfalcie. Jeśli ktoś z Was myśli, że po polsich drogach jeżdżą piraci, to zapraszam tutaj, żeby się przekonał, co tak naprawdę oznacza piracenie. W Hiszpanii widziałam już wiele zaskakujących drogowych sytuacji, ale to się w ogóle nie umywa do tutejszych. Na ludzi, którzy tu tłumnie chodzą po ulicach, na rowerzystów, motocyklowe taksówki i zbyt wolno jadące samochody trąbi się tylko i w ten sposób toruje się drogę. Powoli się do tego przyzwyczajam, bo już taka droga Kibeho-Kigali trzy razy za nami, a to z powodu zapomnianego bagażu – we wtorek zorientowaliśmy się, że czegoś nam brakuje i trzeba było wracać po to do stolicy. Na szczęście bagaż się znalazł. W drodze powrotnej, po ciemku i po ulewnych deszczach, na szutrze zamienionym w glinę stanęła w poprzek drogi ciężarówka. Żeby koło niej przejechać musieliśmy zahaczyć jednym kołem o rów melioracyjny… Skończyło się na pchaniu Toyoty, spod kół której wydobywał się błotny prysznic. Ale udało się, i brudni i zadowoleni dotarliśmy szczęśliwie do Instytutu.
Trudno mi opisać radość siostrzyczek z darów, które otrzymały. Bielizna dla dzieciaków, śliniaki, sukienki, piłki, lekarstwa, lalki, czapeczki, buciki - wszystko to zajęło nam prawie całe trzy ogromniaste bagaże.

Pierwszym dzieckiem, które osobiście tu poznałam jest Anita, dziewczynka tak na moje oko 8-10 letnia. To było bardzo miłe spotkanie, ale obawiam się, że samodzielnie jej nie rozpoznam – dość dużo jest tutaj dzieci i przez ogolone głowy wszystkie, poza albinosami rzecz jasna, na pierwszy rzut oka wyglądają podobnie. Potrzeba czasu i częstego przebywania z nimi, aby się ich nauczyć. Dziś (środa) wizytowałam pierwszą lekcję (matematykę!) w tutejszej szkole i możliwe, że część osób z klasy szóstej będę już potrafiła rozpoznać. Było ich jedynie dziewięć, ale to naprawdę nie jest łatwe. Na pewno w pamięć zapadł mi Gilbert, najmniejszy z klasy wzrostem, lecz największy łobuzerstwem. Bardzo żywotny i bardzo uroczy. Niesamowicie ciekawe doświadczenie - taka lekcja z niewidomymi dziećmi, szczególnie dla takiej mnie, co to prawie nigdy z tym problemem niepełnosprawności nie miała do czynienia.



Dzięki za poświęcenie uwagi tej przydługawej relacji, gratuluję wytrwania i nie obiecuję, że będzie lepiej.
Murakoze! :)