wtorek, 27 maja 2014

takie jakieś nic mam w sobie

Jest dziwnie.
Jestem tutaj. Wróciłam.
Czuję się jakoś tak zupełnie niespodziewanie.
Jakbym nigdzie nie wyjeżdżała.
Robię te same rzeczy, co przed wyjazdem, w taki sposób i tak od razu, jakbym rzeczywiście nie miała od nich przerwy.
A ja jej potrzebowałam.
Potrzebuję wciąż. Potrzebuję czasu, żeby mogło dotrzeć do mnie to, co powinno dotrzeć.

Potrzebuję więcej zrozumienia, żeby nie zaśmiać się szyderczo w twarz kolejnej osobie pytającej "jak tam Afryka?"
Potrzebuję konkretów.


I nie pojechałam tam po to, żeby się opalać.


czwartek, 22 maja 2014

Niedowaga

Żegna mnie dziś - mam wrażenie -  jeszcze piękniejsze niebo, niż zazwyczaj. Takie niebo, że mam wyrzuty sumienia, że chowam się pod dach, zamiast spędzić ostatnią noc wpatrując się w tę nieskończoność. 

Pożegnał mnie dziś także zastęp rozśpiewanych i roztańczonych dzieciaków, wyciskając mi niewidoczne łzy wielkiego smutku  z dodatkiem nadziei, że może ich jeszcze kiedyś zobaczę.
Że wyściskam.
Że pozdrowię.
Że połaskotam.
Że się jeszcze będę mogła z nimi podroczyć.
I nie mam tu na myśli dnia jutrzejszego.

Mówią, że są mi wdzięczni za poświęcony czas i uwagę. Za to, że nie byłam tylko instruktorem ceramiki dla nauczycieli. Za to, że byłam z nimi w ich codziennym życiu.
Nie mają pojęcia, że oni sami są tego przyczyną.

Ci, co nie umieją tego tak powiedzieć, żebym zrozumiała, nie muszą właściwie nic mówić. Mówią za nich smutne, niedowidzące oczy. Albo czuły dotyk dłoni.
Na szczęście mam jeszcze lizaki - wielki powód do uśmiechu, na który tak lubię patrzeć.


Wyjeżdżam, zostawiając w tym miejscu dużą część mnie. I wcale z tego powodu nie jest mi lżej.




niedziela, 18 maja 2014

Równowaga

Ostatnia pełnia w Afryce na ponad-naturalnie ogromnym i nierzeczywiście rozgwieżdżonym niebie, gdzie dane mi jest podziwiać Krzyż Południa i gdzie Wielki Wóz wygląda, jakby uległ wypadkowi.

Ostatnia Msza w sanktuarium ze śpiewami i tańcami wychwalającymi Najwyższego.

Ostatniego Nyarushishi nie było. To znaczy było - tydzień temu.

Ostatnie niedzielne, beztroskie popołudnie z tymi, dla których tu przyjechałam.

Jeszcze nie ostatnie, szczere uśmiechy na ich twarzach.


I pierwsze przymiarki.

Do spakowania bagaży.

Do pożegnania się jak należy. Ze wszystkimi.

Do ogarnięcia zmiany rzeczywistości.

Do odnalezienia siebie w tym, do czego wracam.



piątek, 16 maja 2014

Mądrość

Niezwyczajna.
Nie kocha słońca.
Kotów też nie.
Iście ewangeliczna, choć stroniąca od tłumów.
Zbiera pestki z awokado, bo lubi w nich rzeźbić.

Ma ciekawie skonstruowany mózg i lubi czasem potrenować tę jego połowę, której na co dzień rzadziej używa. Lubi matematykę - za jej nieprzydatność w życiu.

Odstępstwo od normy jest dla niej pochlebstwem, choć wcale nie lubi się wyróżniać.

Ubrania nosi na lewą stronę, uznając to za atut, nie przejmując się dezaprobatą otoczenia.

W człowieku stara się zauważyć jedynie wartości. A gdy jest ich niewiele, stara się je podkreślać.

Potrafi zrobić coś z niczego.

Biega i zabiega. Codziennie rano i o to, co naprawdę ważne.



Dałeś mi Mądrość, bo wiedziałeś, że będę jej tu potrzebować.
Dziękuję.




poniedziałek, 12 maja 2014

Hipopotam

Tak strasznie mi się nie chciało iść.
Siostrze Bogusławie natomiast się chciało i zadbała o to, żeby wyjście doszło do skutku.
A kiedy już dzieciaki się dowiedziały - nie pozostawało nic innego, tylko przebrać się i z nimi pójść. Moja niechęć przepadła bez śladu na widok bananowych uśmiechów.

Nyarushishi. Tym razem popołudniowe.

W drodze okazało się, że nad Nyarushishi ciążą czarne chmury od których pionowo w dół ciągnie się szara smuga oznajmująca ulewę. Z tą ostatnią spotkaliśmy się w połowie drogi - zmierzała w przeciwnym kierunku dzięki czemu, gdy dotarliśmy na miejsce już nie padało. Zdążyło nas natomiast nieźle zmoczyć po drodze. Nic to jednak przy dziecięcej determinacji - mokrzy lecz szczęśliwi, zaczęliśmy grać.



Na bramce moi ulubieńcy - w ilości siła!

I jedyna publiczność na świecie - czyli jedyna s. Bogusława. :)
W środku Walercia - animatorka, która grała z nami (i to bardzo dobrze grała) na boso i z podwiniętą kościelną sukienką. :)


Na mariańskim boisku było kilka miejsc, które starałam się omijać - wielkie błotne kałuże - pozostałości po minionej ulewie. Niestety - można omijać niebezpieczne miejsca, ale wtedy nie gra się na sto procent. ;)
Zosia zaliczyła rykoszetem ;)

 Lewy łokieć i tenże pośladek wciąż dają o sobie znać...
...mimo to, a może właśnie dzięki temu, to ostatnie wyjście na piłkę uważam za najfajniejsze z dotychczasowych.
I chyba nie tylko ja - cała reszta miała ze mnie niemały ubaw. :D



poniedziałek, 5 maja 2014

exotic wedding ceremony

Dane mi są tutaj do przeżycia naprawde bezcenne momenty.

W sobotę byłyśmy na ceremonii ślubnej Donathy - jednej z animatorek pracujących w naszych internatach. To świetna sprawa móc uczestniczyć w takiej uroczystości. Choć momentami było nudno, bo duża część całej imprezy polegała na wykłócaniu się przez rodziny państwa młodych, w szalenie zrozumiałym dla nas języku kinyarwanda, o to, czy warto ich ze sobą łączyć i przerzucaniu się argumentami za i przeciw. Jednak trzeba przyznać, iż była to niepowtarzalna okazja, żeby zobaczyć jak ten element życia odbywa się tutejszej kulturze. Na nasze szczęście siedział obok kolega Donathy i starał się mniej więcej tłumaczyć, co aktualnie jest mówione, więc nie było tak najgorzej. Każdorazowa wypowiedź obu stron kończyła się popijaniem piwa z sorgo, z wielkiego wiadra stojącego na środku sali. 
Przegadywanie całej sprawy trwało dobrze ponad godzinę. To tutejsza tradycja - pozostałość po czasach małżeństw aranżowanych, kiedy to ożenienie syna lub wydanie córki za mąż musiało się opłacać. Kiedyś za żonę płacono krowami - im cenniejsza dziewczyna, tym więcej sztuk bydła (słyszałam, że za Natalię, jedną z naszych wolontariuszek, ktoś już proponował 17! :)). Teraz dalej płaci się "krową", jednak już tylko z nazwy i atrybutów pasterskich. I tak właśnie rodzina Donatki dostała motykę do przygotowania pola pod uprawę trawy słoniowej; sierp do ścinania owej trawy; maczetę do cięcia jej na kawałki; miskę na wodę, żeby krowa miała z czego pić i kanister na mleko. Wszystko to, co przy krowie potrzebne. A po samej krowie ani śladu.
Gdy rodziny dobiły już targu, przedmiot owego targu, czyli nasza Donatka we własnej osobie, wraz ze swoim orszakiem druhen, mógł pojawić się na horyzoncie. A wyglądał iście zjawiskowo:
Orszak przyniósł prezenty, które następnie Pani Młoda rozdała najważniejszym członkom rodziny swojego męża. Kapelusz i laska tradycyjnie powedrowały do teścia.
Na koniec jeszcze małżonkowie nawzajem obdarowali się różańcami i zegarkami, oraz Pan Młody wręczył swojej ukochanej pierścionek. No i można było zacząć świętować.






A z wielkiego wiadra mogli pić już teraz wszyscy, niekoniecznie zaproszeni, goście. I niekoniecznie przez własną rurkę. :)
Świętowanie trwało stosunkowo krótko, a całość zakończono wspólną modlitwą. Na koniec była jeszcze chwila czasu na życzenia i gratulacje.
Prezent od wolontariuszek

Gratulacje



Pan Młody, zaraz po skończonej uroczystości udał się samochodem na północ Rwandy, skąd pochodzi, a Pani Młoda spacerkiem wróciła do domu. Następny etap w sierpniu - uroczystość kościelna, po której małżonkowie razem zamieszkają.

:)

czwartek, 1 maja 2014

tydzień po tygodniu

Patrzę na tych ludzi i myślę sobie, że mogę się od nich uczyć.
Tutejszy standard życia nie pozwala im na wiele, dlatego tym bardziej mi imponują. No bo wyobraźcie sobie, że macie dom, w którym wraz z zachodem słońca robi się zupełnie ciemno (codziennie o 18:30, niezależnie od pory roku) i nie macie możliwości nic z tym zrobić, bo zwyczajnie nie macie dostępu do elektryczności. I oczywiście nie chodzi o to, że prądu zabrakło. Jego po prostu nie było, nie ma i pewnie jeszcze długo nie będzie. Tu w Kibeho jeszcze nie jest źle - dostęp do elektryczności ma sanktuarium, kościół, szkoły, urzędy, misje, sklepy i niektóre budynki mieszkalne. Nasza misja - jak popatrzeć na nią wieczorową porą z sąsiedniego wzgórza, to największa wioskowa iluminacja. Pobija ją jedynie przytupująca jedną nóżką sanktuaryjna, choinkowa "emka" na frontowej elewacji. Ale większość domów jednak funkcjonuje zupełnie bez prądu. Prawdopodobnie wszyscy pracownicy naszego instytutu właśnie w takich miejscach mieszkają i kiedy widzę ich w pracy w czystych i pięknie odprasowanych koszulach, spodniach i sukienkach, to sobie myślę, że nie rzadko ludzie z komfortowych warunków europejskich tak dobrze nie wyglądają. Pomijam fakt, że na ich raczej zgrabnych sylwetkach i ciemnej skórze najwiekszy ciuchowy badziew wygląda dobrze. Ale im się po po prostu chce. Dbają o to, aby dobrze się prezentować. Naprawdę mi tym imponują, bo skoro nie mają prądu wszystkie swoje rzeczy piorą ręcznie (w wodzie deszczowej), suszą na słońcu rozłożone na roślinach (bo rzadko kiedy widzi się sznurki) i prasują żelazkiem na węgiel (czasami znajdzie się jakieś na duszę).

Dziś znowu nie mogłam się nadziwić. I wczoraj. I jutro znowu najprawdopodobniej będę podziwiać.

Dziecka nasze wróciły już na dobre z wakacji. Kolejne trzy miesiące szkoły - czyli nauki zamiast pracy fizycznej; trzech posiłków dziennie, zamiast jednego; i całej masy kolegów, ciotek-animatorek i nocnych mam, zamiast prawdziwej rodziny.
Ale cieszę się, że znów jest ich tak dużo. Bez nich ta misja nie ma sensu.

A mnie również trzy, lecz nie miesiące, a tygodnie, zostały do powrotu do Domu. I tak sobie myślę, że jak były cztery to ciągle jeszcze jednak był to miesiąc, więc stosunkowo dużo czasu. Na wszystko. Teraz zaczynam się spinać bo jeszcze trochę rzeczy do skończenia mam. Ale przede wszystkim  męczy mnie świadomość, że opuszczę to miejsce. I to już niebawem. Nie czułam czegoś takiego, gdy zbliżała się data mojego perwotnie planowanego wylotu. Może gdzieś w środku czułam, że jeszcze zostanę. A może nie byłam jeszcze wtedy tak z tym miejscem zżyta.
Teraz czuję, że będę tęsknić.
Właściwie to już zaczęłam.