poniedziałek, 12 maja 2014

Hipopotam

Tak strasznie mi się nie chciało iść.
Siostrze Bogusławie natomiast się chciało i zadbała o to, żeby wyjście doszło do skutku.
A kiedy już dzieciaki się dowiedziały - nie pozostawało nic innego, tylko przebrać się i z nimi pójść. Moja niechęć przepadła bez śladu na widok bananowych uśmiechów.

Nyarushishi. Tym razem popołudniowe.

W drodze okazało się, że nad Nyarushishi ciążą czarne chmury od których pionowo w dół ciągnie się szara smuga oznajmująca ulewę. Z tą ostatnią spotkaliśmy się w połowie drogi - zmierzała w przeciwnym kierunku dzięki czemu, gdy dotarliśmy na miejsce już nie padało. Zdążyło nas natomiast nieźle zmoczyć po drodze. Nic to jednak przy dziecięcej determinacji - mokrzy lecz szczęśliwi, zaczęliśmy grać.



Na bramce moi ulubieńcy - w ilości siła!

I jedyna publiczność na świecie - czyli jedyna s. Bogusława. :)
W środku Walercia - animatorka, która grała z nami (i to bardzo dobrze grała) na boso i z podwiniętą kościelną sukienką. :)


Na mariańskim boisku było kilka miejsc, które starałam się omijać - wielkie błotne kałuże - pozostałości po minionej ulewie. Niestety - można omijać niebezpieczne miejsca, ale wtedy nie gra się na sto procent. ;)
Zosia zaliczyła rykoszetem ;)

 Lewy łokieć i tenże pośladek wciąż dają o sobie znać...
...mimo to, a może właśnie dzięki temu, to ostatnie wyjście na piłkę uważam za najfajniejsze z dotychczasowych.
I chyba nie tylko ja - cała reszta miała ze mnie niemały ubaw. :D



2 komentarze:

  1. Zdjęcia jak z profesjonalnego meczu! Ale zglaszam reklamację, gdzie obiecany w tytule koń rzeczny? :) Bartek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak to gdzie? Na dwóch ostatnich zdjęciach chociażby! :)

      Usuń