czwartek, 1 maja 2014

tydzień po tygodniu

Patrzę na tych ludzi i myślę sobie, że mogę się od nich uczyć.
Tutejszy standard życia nie pozwala im na wiele, dlatego tym bardziej mi imponują. No bo wyobraźcie sobie, że macie dom, w którym wraz z zachodem słońca robi się zupełnie ciemno (codziennie o 18:30, niezależnie od pory roku) i nie macie możliwości nic z tym zrobić, bo zwyczajnie nie macie dostępu do elektryczności. I oczywiście nie chodzi o to, że prądu zabrakło. Jego po prostu nie było, nie ma i pewnie jeszcze długo nie będzie. Tu w Kibeho jeszcze nie jest źle - dostęp do elektryczności ma sanktuarium, kościół, szkoły, urzędy, misje, sklepy i niektóre budynki mieszkalne. Nasza misja - jak popatrzeć na nią wieczorową porą z sąsiedniego wzgórza, to największa wioskowa iluminacja. Pobija ją jedynie przytupująca jedną nóżką sanktuaryjna, choinkowa "emka" na frontowej elewacji. Ale większość domów jednak funkcjonuje zupełnie bez prądu. Prawdopodobnie wszyscy pracownicy naszego instytutu właśnie w takich miejscach mieszkają i kiedy widzę ich w pracy w czystych i pięknie odprasowanych koszulach, spodniach i sukienkach, to sobie myślę, że nie rzadko ludzie z komfortowych warunków europejskich tak dobrze nie wyglądają. Pomijam fakt, że na ich raczej zgrabnych sylwetkach i ciemnej skórze najwiekszy ciuchowy badziew wygląda dobrze. Ale im się po po prostu chce. Dbają o to, aby dobrze się prezentować. Naprawdę mi tym imponują, bo skoro nie mają prądu wszystkie swoje rzeczy piorą ręcznie (w wodzie deszczowej), suszą na słońcu rozłożone na roślinach (bo rzadko kiedy widzi się sznurki) i prasują żelazkiem na węgiel (czasami znajdzie się jakieś na duszę).

Dziś znowu nie mogłam się nadziwić. I wczoraj. I jutro znowu najprawdopodobniej będę podziwiać.

Dziecka nasze wróciły już na dobre z wakacji. Kolejne trzy miesiące szkoły - czyli nauki zamiast pracy fizycznej; trzech posiłków dziennie, zamiast jednego; i całej masy kolegów, ciotek-animatorek i nocnych mam, zamiast prawdziwej rodziny.
Ale cieszę się, że znów jest ich tak dużo. Bez nich ta misja nie ma sensu.

A mnie również trzy, lecz nie miesiące, a tygodnie, zostały do powrotu do Domu. I tak sobie myślę, że jak były cztery to ciągle jeszcze jednak był to miesiąc, więc stosunkowo dużo czasu. Na wszystko. Teraz zaczynam się spinać bo jeszcze trochę rzeczy do skończenia mam. Ale przede wszystkim  męczy mnie świadomość, że opuszczę to miejsce. I to już niebawem. Nie czułam czegoś takiego, gdy zbliżała się data mojego perwotnie planowanego wylotu. Może gdzieś w środku czułam, że jeszcze zostanę. A może nie byłam jeszcze wtedy tak z tym miejscem zżyta.
Teraz czuję, że będę tęsknić.
Właściwie to już zaczęłam.

1 komentarz: