środa, 8 lipca 2015

6:15

Jestem!!! Żyję!!!

6:15. Dziś.
Delikatne pukanie do drzwi spowodowało podniesienie przeze mnie jednej powieki. Ojej, nie słyszałam budzika! A umawiałam się z sR na wspólne poranne powędrowanie na Mszę. Otwieram drzwi, a tam poza siostrą jeszcze ojciec. Zdzich. Dwie osoby konsekrowane w pełnej gotowości. A ja w piżamie i prawie bez świadomości.
-"Mówiłam, śpij do oporu!"- powiedziała sR z troską w głosie.
-"Nie, nie, dobrze, ja..yyy.. zobaczę, czy zdążę..."
Ba, oczywiście, że zdążyłam. W końcu 15 minut i w Krakowie mi nieraz wystarczało. A tu kaplicę mam pod nosem, co najmniej tak, jakbym na Loretańską szła z klasztornej celi. A nie z Garncarskiej.

Jakieś 8 godzin wcześniej kładłam się spać w całkiem nowym, czystym, niemalże ekskluzywnym pokoju pallotyńskiego domu pielgrzyma w Kigali.

Jakieś 14 godzin wcześniej spotkałam się z sR na lotnisku.

Jakieś 38 godzin wcześniej rozpoczynałam swoją podróż. W Krakowie. Obdarowana dodatkowym bagażem, gazem pieprzowym na rwandyjskie tygrysy i całą masą uścisków, dobrych życzeń oraz czegoś pięknego, czego nie trzeba było wyrażać, bo czuło się samo przez się. Tutaj chciałabym za to "coś" podziękować, choć tę wdzięczność też wyrazić jest mi ciężko. Czy dwa razy żegnana przez tych samych Ludzi, to już tradycyjnie przez nich żegnana? :)

Cała podróż minęła bardzo przyzwoicie. Nie mam w zwyczaju narzekać (przynajmniej od jakiegoś czasu), więc nieoczekiwaną zmianę trasy ostatniego samolotu i międzylądowanie w Bujumbura odczytajcie jako ciekawą przygodę. Tak samo dosiadającego się tamże, niesamowicie zmęczonego, natychmiast zasypiającego i niepanującego nad swoim ciężkim ciałem, lepkiego od potu Indusa (Indyjczyka), który to Indus (Indyjczyk) zdecydowanie bardziej nie panował nad swoim ciałem w moim kierunku, niż w kierunku równie spoconego Afrykańczyka, siedzącego z jego drugiej strony. Ach te przygody. Całą wtorkową liturgię godzin udało mi się dzięki nim odmówić. Bo przecież jak są przygody, to spać się nie da!

No, ale jestem już tu i jest dobrze. Czuję się tak bardzo pod opieką! Wszystkie moje wątpliwości, które wielu z Was miało okazję ode mnie usłyszeć przed wyjazdem, zniknęły. Jak ręką odjął. Postawiłam stopę na tej ziemi, uroniłam jeszcze kilka łez smutku i wzruszenia, i koniec. Przeszło. Jestem u siebie, wiem to. I przypominając sobie słowa Bartka: to nie jest tak, że coś mnie gdzieś mija, bo to zostawiłam. Rzeczy, momenty, sytuacje  nas nie mijają, tylko wydarzają się. A dla nas wydarzają się inne. Bardziej odpowiednie na konkretny czas. Na przykład teraz wcale nie mija mnie "bardzo franciszkowe" spotkanie WueFu. Ono się odbywa, dzieje się i wypełnia. A mnie dane jest przeżywać coś innego, równie pięknego i dla mnie właśnie zaplanowanego. Piękne jest jeszcze to, że czas mamy ten sam i że jak ja mam tu teraz 20:43, to i u Janka na Litewskiej jest 20:43. I myślę sobie o Was siedzących tam i rozkminiających dzieje Franciszka i czuję z Wami wspólnotę! I kibicuję: POWODZENIA!

I kończę na dziś, bo jeszcze muszę odespać.

PS. Mam nadzieję, że komary, które mnie tu atakują nie są malaryczne. Nie mogę znaleźć mojej muggi!

1 komentarz: