niedziela, 19 lipca 2015

preparatory całe w piachu!

Piękne chwile w moim życiu, te najpiękniejsze, wydarzają się ot tak, niezaplanowane. Tym bardziej porusza mnie ich piękno, im bardziej się go nie spodziewam.

Dość spontanicznie bierzemy na popołudniowy spacer maluchy. Całą trzydziestkę siódemkę. Wśród nich te totalnie niewidome, te z dysfunkcjami ruchowymi, z paraliżem, ze złamaną ręką...Grupa do ogarnięcia przez sześć dorosłych osób. Idziemy na sąsiednie wzgórze zobaczyć jak "wyglądamy" z daleka. Dla dzieci frajdą jest już sam spacer, ruch, wyjście poza mury internatu. Wiadomo, że z sąsiedniego wzgórza wiele nie zobaczą. Najwyżej nos kolegi.
Zataczamy koło, żeby nie wracać tą samą trasą. W pewnym momencie jedna z animatorek orientuje się, że idąc dalej drogą nie zdążymy wrócić na kolację. Pada decyzja, żeby wybrać skrót. I idziemy. Ścieżynkami wydeptanymi przez miejscowych, gdzie mieści się tylko jedna osoba; po nierównościach, nad przepaścią, próbując jeszcze omijać niezagospodarowany obornik... Nawet jeśli te trochę-widzące prowadzą te totalnie-niewidome, to wiadomo, że nie myślą o tym jak i po czym je prowadzą. Przecież to przedszkolaki są. Przez głowę przechodzi mi myśl, że powinnam mieć jeszcze ze dwie pary rąk. Rąk, nóg i w ogóle wszystkiego. Przez najbardziej niebezpieczne miejsca przeprowadzamy lub też przenosimy maluchy pojedynczo. Mają taką zabawę, że, mimo powagi sytuacji, i nam się udziela. Ostatecznie dochodzimy do drogi "głównej" w środku jakiejś wioski, gdzie miejscowi własnie podpalają drewno pod garami z wodą, w której będą gotować sobie kolację. Owo miejsce zetknięcia ścieżynki z drogą też nie należy do bezpiecznych, więc przeprawa zajmuje nam dłuższą chwilę. Natychmiast stajemy się atrakcją dla mieszkańców wioski. Niewiele mają w swoim życiu takich atrakcji, więc patrzą, jakby się chcieli napatrzeć na zapas.
Idziemy dalej. Jesteśmy na drodze, po której zdarza się, że jeżdżą samochody, więc też trzeba mieć głowę na karku, a oczy dookoła niej. To droga w remoncie. Poza samochodami jeździ też po niej spychacz i walec. Rozjeżdżają ten czerwony, rwandyjski piach, od którego jesteśmy już cali brudni, bo wszędzie go pełno. Nasze dzieci już prawie nie różnią się wyglądem od tych wioskowych. Może jedynie są mniej zasmarkane.
No i nie otwierają tak szeroko swoich oczu.

Droga na skróty zapewne zajęła nam tyle, co i zajęłaby ta główna.
Docieramy w końcu do domu bardzo zmęczeni.
Jeszcze bardziej głodni.
Najbardziej szczęśliwi.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz