środa, 5 lutego 2014

Przydługawo


Niedziela, 02.02 Początek Przygody i już przygody
Myślę, że to nie przypadek, że dzień naszego wylotu z Polski przypadł na uroczystość Ofiarowania. Ofiaruję Tobie całe życie me, zacznę od dwóch miesięcy zapomnienia o sobie.
Dzień wcześniej, w sobotę, podczas wieczornej Mszy świętej miałam kryzys związany z zaufaniem – zbyt dużo spraw chciałam ogarnąć sama i nie mogłam pogodzić się z tym, że nie daję rady. Miałam też do siebie żal, że nie poświęciłam tego dnia tyle czasu ile powinnam i planowałam na przygotowania do wyjazdu, ale „zmarnowałam” go na rozmowy i obiad poza domem. Oczywiście nie było to żadne marnotrawstwo, bo już dawno mi się tak dobrze i poważnie z Fri nie rozmawiało. Wieczorny kryzys natomiast został zakończony próbą zaakceptowania bezsilności i aktem zawierzenia. A więc nic lepszego stać się nie mogło.
Niedzielne przedpołudnie i wczesne popołudnie minęło nam na przepakowywaniu bagaży, które już raz przepakowywałam poprzedniej nocy, dzięki czemu z soboty na niedzielę spałam całe trzy godziny. Ale dobrze, bo wzięliśmy dzięki temu wszystko, co planowaliśmy. Pożegnalno – imieninowy obiad rodzinny zjedliśmy w gronie powiększonym o nasz afrykański team i jego organizatorkę, niezastąpioną Kachę. Byliśmy już właściwie gotowi do wyjazdu na lotnisko, kiedy okazało się, że Kjub zagubił gdzieś swój piękny, zgrabny, czarny portfelik z wizerunkiem żubra, zawierający bagatelną sumę 1000 euro przeznaczoną na dzieciaki, jego własne afrykańskie kieszonkowe oraz dokumenty. Szukaliśmy, szukaliśmy i nic. Dwa domy, samochód i ewentualne inne miejsca, nie omijając torebek wszystkich cioć będących na obiedzie. Diabeł ogonem, a tu zaraz samolot! Modły do Antoniego nie pomagały. Kjub na szczęście nie zgubił paszportu, więc do samolotu wsiąść mógł. Zatem pożegnałam się ze wszystkimi Moimi i zebraliśmy się, bo czymże jest strata tysiaka i jakichś na-ten-moment-niepotrzebnych papierków, do straty trzech samolotów i dwóch miesięcy wolontariatu w Afryce?  Dotarliśmy na lotnisko, nadaliśmy bagaże - w ostatniej chwili dostałam jeszcze gaz pieprzowy „na tygrysy” od jednego z członków mojego komitetu pożegnalnego (tak, właśnie tego komitetu – przyjechali!!! (-: ) i powoli (bo mieliśmy jeszcze trochę czasu) kierowaliśmy się we wskazaną nam przy odprawie stronę. Komiet pożegnalny pożegnał mnie ostatecznie u drzwi lotniskowej kaplicy i udaliśmy się do kontroli bezpieczeństwa. Zaraz przed nią pożegnałam się z Mamu i Kachą i poddałam się kontroli. Kjub natomiast z jakiegoś powodu jeszcze z nimi został. Jak się okazało, Antek wcale nie próżnował! Na telefon Kjuba zadzwonił zabierzowski policjant z informacją, że prawdopodobnie posiadają coś, co do niego należy. Kacha rzuciła więc hasło obsłudze lotniska, że policja jedzie tu z portfelem jednego z pasażerów samolotu, który swój odlot ma za pół godziny. W pewnym momencie Kjub dostał swoje lotniskowe „pięć minut” – wzywano go przez radiowęzeł; panie z obsługi  biegały, żeby go znaleźć i przekazać informację: „będziemy czekać, w razie potrzeby wstrzymamy lot”.  Policjanci byli w drodze (swoją drogą zastanawiam się, czy jechali na sygnale (-: ). Nadszedł już ostateczny czas wejścia na pokład samolotu, więc my z Marcinem się tam udaliśmy. Kjub natomiast czekał dalej. My już prawie wchodziliśmy do samolotu kiedy podjechał w jego okolice zupełnie pusty lotniskowy autobus z jedynym Kjubem na pokładzie. Udało się! Portfel znalazł jakiś uczciwiec i z całą zawartością zawiózł na policję. Tej ostatniej natomiast udało się zdążyć na lotnisko chwilę przed odlotem naszego samolotu. Nic dziwnego – Antka szturmowali modłami wszyscy, z którymi się żegnałam! ;-)

Poniedziałek 3.02 Docieranie z przecieraniem. Na miejsce i oczu ze zdumienia.
Ten dzień, jak każdy dzień, zaczął się równo o północy, ale jak żaden dotychczas - w samolocie lecącym z Frankfurtu do Addis Abeba. Niewygodne spanie, spreparowane jedzenie podawane przez piękne afrykańskie stewardesy, filmy do wyboru wyświetlane z fotela przede mną, trochę książki. Wylądowaliśmy o świcie w etiopskiej stolicy i okazało się, że czekają nas 4 godziny czekania na kolejny samolot w dość dużym terminalu z ogromną ilością krzeseł dla podróżnych w tranzycie ale bez dostępu do jakiegokolwiek sklepu. Zatem o butelkowanej wodzie nie było mowy, a po nocy spędzonej w powietrzu samolotowym woda była właśnie tym, czego najbardziej nam brakowało. Na sklepy mogliśmy jedynie popatrzeć przez szklaną ścianę, ciągnącą się wzdłuż całego terminalu. To czego tam nie brakowało, to krzesła, szyby i ciągi komunikacyjne. Nie brakowało też ekranów wyświetlających informacje, natomiast ekranom zdecydowanie brakowało wymaganych przez podróżnych treści lub w ogóle źródła zasilania. Trzeba się było naszukać, żeby znaleźć informacje o kolejnym locie, więc robiłam sobie co jakiś czas piesze wycieczki po terminalu w poszukiwaniu działającego w prawidłowy sposób ekranu, z którego można było się czegoś dowiedzieć. Było tych wycieczek kilka ponieważ na informacje o naszym locie trzeba było poczekać. Zwiedziłam przy okazji dwie dostępne w tym wielkim terminalu toalety (w sumie 5 kabin), z których jedna wyglądała jakby jej w pierwotnym projekcie lotniska nie było – ot, wstawiona biała buda pod wielką terminalową ścianę, wszystko stworzone z jakiegoś materiału drewnopochodnego z wyjątkiem ustępu i umywalki (na szczęście!). W drugiej natomiast nie zamykały się drzwi, jakby to zupełnie nie przeszkadzało w korzystaniu z niej. Ja nie narzekam, bo do trudnych warunków jestem przyzwyczajona, mnie tylko zastanawiała wzajemna nieprzystawalność wielkiego, stalowo-szklanego terminalu i terminalowych toalet. Trudno się było pozbyć myśli, że jesteśmy w miejscu, któremu daleko jeszcze do standardów europejskich, choć z widocznymi ambicjami.
Kiedy udało nam się wylądować w Kigali, a był moment, że bałam się, iż to już nigdy nie nastąpi, czekało nas godzinne załatwianie spraw wizowych. Przede wszystkim było to stanie w kolejce, podczas którego odwiedziłam sklep bezcłowy i za wcześniejszą namową wujka Krzysia kupiłam sobie gin, do codziennej profilaktyki antybakteryjnej żołądka. Pisząc to, właśnie sączę go w popularnym drinku z tonikiem (profilaktyka antymalaryczna) i dochodzę do wniosku, że nie jestem fanką tego połączenia. Wolę chyba sam gin, szybko i na raz. Przynajmniej się go nie czuje. Na lotnisku przywitały nas dwie polskie przedstawicielki Instytutu w Kibeho, wolontariuszka Ana i s. Bogusława wraz z panem kierowcą, Ruandyjczykiem, Misterem Anzelme, popularnie zwanym Niuniem. Pan Niunio to przesympatyczny człowiek, i nasz kandydat na niekwestionowanego lidera rajdu Paryż-Dakar. Droga z Kigali do Kibeho to dwie godziny jazdy po krętym, górskim asfalcie z wszelkimi możliwymi przejawami łamania przepisów (wyprzedzanie ciężarówek pod górę i na zakręcie jest na pierwszym miejscu listy i mam nadzieję, że Mamu tego nie czyta!) oraz godzina po czerwonym szutrze usianym dziurami utworzonymi na skutek ulewnych deszczy, po którym  Niunio jeździ prawie jak po asfalcie. Jeśli ktoś z Was myśli, że po polsich drogach jeżdżą piraci, to zapraszam tutaj, żeby się przekonał, co tak naprawdę oznacza piracenie. W Hiszpanii widziałam już wiele zaskakujących drogowych sytuacji, ale to się w ogóle nie umywa do tutejszych. Na ludzi, którzy tu tłumnie chodzą po ulicach, na rowerzystów, motocyklowe taksówki i zbyt wolno jadące samochody trąbi się tylko i w ten sposób toruje się drogę. Powoli się do tego przyzwyczajam, bo już taka droga Kibeho-Kigali trzy razy za nami, a to z powodu zapomnianego bagażu – we wtorek zorientowaliśmy się, że czegoś nam brakuje i trzeba było wracać po to do stolicy. Na szczęście bagaż się znalazł. W drodze powrotnej, po ciemku i po ulewnych deszczach, na szutrze zamienionym w glinę stanęła w poprzek drogi ciężarówka. Żeby koło niej przejechać musieliśmy zahaczyć jednym kołem o rów melioracyjny… Skończyło się na pchaniu Toyoty, spod kół której wydobywał się błotny prysznic. Ale udało się, i brudni i zadowoleni dotarliśmy szczęśliwie do Instytutu.
Trudno mi opisać radość siostrzyczek z darów, które otrzymały. Bielizna dla dzieciaków, śliniaki, sukienki, piłki, lekarstwa, lalki, czapeczki, buciki - wszystko to zajęło nam prawie całe trzy ogromniaste bagaże.

Pierwszym dzieckiem, które osobiście tu poznałam jest Anita, dziewczynka tak na moje oko 8-10 letnia. To było bardzo miłe spotkanie, ale obawiam się, że samodzielnie jej nie rozpoznam – dość dużo jest tutaj dzieci i przez ogolone głowy wszystkie, poza albinosami rzecz jasna, na pierwszy rzut oka wyglądają podobnie. Potrzeba czasu i częstego przebywania z nimi, aby się ich nauczyć. Dziś (środa) wizytowałam pierwszą lekcję (matematykę!) w tutejszej szkole i możliwe, że część osób z klasy szóstej będę już potrafiła rozpoznać. Było ich jedynie dziewięć, ale to naprawdę nie jest łatwe. Na pewno w pamięć zapadł mi Gilbert, najmniejszy z klasy wzrostem, lecz największy łobuzerstwem. Bardzo żywotny i bardzo uroczy. Niesamowicie ciekawe doświadczenie - taka lekcja z niewidomymi dziećmi, szczególnie dla takiej mnie, co to prawie nigdy z tym problemem niepełnosprawności nie miała do czynienia.



Dzięki za poświęcenie uwagi tej przydługawej relacji, gratuluję wytrwania i nie obiecuję, że będzie lepiej.
Murakoze! :)

2 komentarze:

  1. Hej hej! Super Cię czytać, choć z opóźnieniem feryjnym! Kapitalna ta historia z portfelem, wyskoczyć można z butów... Ach, i nie dotrwaliśmy na lotnisku do jej finału...!
    A odnośnie początku, mi się wydaje, że w pewnym sensie marnowanie nie istnieje :) i że nie ma czegoś takiego jak "tyle czasu, ile się powinno"!
    Na florę bakteryjną nadaje się też whiskey z colą - testowane w Indiach i nawet smaczne! a co to jest murakoze? koza w murze...?
    Bartek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Murakoze oznacza dziękuję - "zamiast mura dam ci koze" - coś w tym z wdzięczności jest ;)

      Usuń